MATADORZY I EUTANAŚCI

Tadeusz Bury homepage


prof.Alfred Rachalski HomePage

A l f r e d   R a c h a l s k i

M A T A D O R Z Y
i
E U T A N A Ś C I

rozmowa Derfla Rafała z Alfredem Rachalskim,


Copyright (C) by Alfred Rachalski & Wydawnictwo Marabut Gdańsk 1997

Wykorzystano rysunek Pabla Picassa.


Pamięci Boba Denta z Australii,
pierwszego legalnego eutanasty,
wrzesień 1996


O EUTANAZJI I NIE TYLKO

      RAFAŁ DERFEL: Z radia i prasy wiem, że jest Pan zwolennikiem eutanazji. Zanim jednak porozmawiamy na ten temat, chciałbym ustalić, co będziemy rozumieć przez eutanazję. Proszę o podanie definicji tego pojęcia.

      ALFRED RACHALSKI: Zgadzam się, że od tego trzeba zacząć. Eutanazja to wyraz obcy, dla Polaków niejednoznaczny, a jeszcze częściej niezrozumiały. Uliczny sondaż potwierdził, że wielu ludziom słowo to nic nie mówi. Ankieta na temat wyrazu elektorat przyniosła zresztą podobne wyniki. Niektórym to słowo było całkiem obce, innym zaś kojarzyło się zelektrycznością. Termin eutanazja nastręcza jednak więcej trudności, gdyż przeciwnicy eutanazji, chcąc ją zdyskredytować, posługują się tym terminem w znaczeniu stosowanym przez hitlerowców, tj. jako synonimem mordowania chorych iwięźniów obozów koncentracyjnych.

      Przytoczę kilka definicji słownikowych:
1. zabójstwo człowieka na jego żądanie lub pod wpływem współczucia dla niego ( Słownik języka polskie-go, PWN);
2. (w odróżnieniu od ortotanazji, tj. zaniechania dalszego sztucznego podtrzymywania życia pacjenta, i zabójstwa z litości) skrócenie przez lekarza w szpitalu mąk pacjenta w przedłużającej się agonii za pomocą śmiertelnej dawki środka uśmierzającego ból (Wł. Kopaliński, Słownik wyrazów obcych);
3. spowodowanie zlitości łatwej ibezbolesnej śmierci osoby cierpiącej na nieuleczalną ibolesną chorobę (Oxford Advanced Learner's Dictionary of Current English, Oxford University Press);
4. zespół metod powodujących bezbolesną śmierć celem skrócenia długiej agonii lub śmiertelnej choroby (Larousse illustr'e).

      A oto moja definicja eutanazji: jest nią uśmiercenie (tanazja) jednego człowieka przez drugiego człowieka wtedy, i tylko wtedy, gdy celem tego czynu jest dobro człowieka uśmiercanego.

      R.D.: Czy samo występowanie wyrazu uśmiercenie (równo- lub bliskoznacznego ze słowami zabicie, zabójstwo, zamordowanie, mord) nie przesądza o tym, że mamy do czynienia zczymś definitywnie złym i godnym potępienia?

      A.R.: Skądże! Wyraz uśmiercenie można kojarzyć również z wyrazami oznaczeniu dodatnim, takimi jak miłość, ratunek, poświęcenie, wyzwolenie, wybawienie, zbawienie.

      Moim zdaniem, są dwa rodzaje uśmiercania człowieka przez człowieka. Pierwszy, to uśmiercenie mimowolne, dokonane bez tego zamiaru, bez pragnienia uśmiercenia. Może ono być bezwinne, często jednak bywa wiązane zwiną, choć nieumyślną. Takie przypadki uśmiercania (np. śmiertelne potrącenie pieszego na jezdni) pominę w dalszych rozważaniach.

      Interesują mnie tylko przypadki uśmiercenia zamierzonego, i to dokonanego przez człowieka, który jest zdrowy na umyśle, tj. który pragnąc uśmiercenia, wie, czego pragnie. Istotne są pytania: Cui bono pragnie on dokonać uśmiercenia? Dla czyjego dobra? Cui prodest? Wczyim interesie? Na czyją korzyść?

      Pytania te wymagają, po pierwsze, zdefiniowania terminu dobro, i po drugie, ustalenia, kto może być "posiadaczem" pragnienia, o którym mowa.

      R.D.: Awięc pierwsze pytanie: Cóż jest tym dobrem, owym bonum?

      A.R.: Nazywam dobrem danej osoby wszystko to, co jest w danym momencie przedmiotem jej pragnienia - zrealizowanego lub doznawanego. Oto przykłady pragnień, których przedmiot może być czyimś dobrem zgodnie zmoją definicją tego słowa: pragnienie zachowania własnego życia; pragnienie jadła inapoju; pragnienie narkotyku; pragnienie uniknięcia cierpienia fizycznego lub psychicznego; pragnienie niesienia pomocy iopieki; pragnienie zawłaszczania; pragnienie dominacji; pragnienie uśmiercania innych istot...

      R.D.: Niektóre ztych przykładów dobra są szokujące.

      A.R.: Nie sądzę. Proszę pamiętać, że jako dobro określiłem wyraźnie tylko to, co jest w danym momencie przedmiotem czyjegoś pragnienia. Nie przywołuję żadnego spośród innych znaczeń słowa dobro.

      Odłóżmy na chwilę rozważania na tematy "ostateczne" i sięgnijmy do przykładów pospolitych. Napełniwszy żołądek czy wstrzyknąwszy sobie narkotyk osiągamy (błogo)stan, w którym jadło lub narkotyk przestaje być przedmiotem naszego pożądania, naszym aktualnym dobrem. Gdy pragnienie to powróci, jesteśmy znów gotowi wiele poświęcić, aby je zaspokoić - niekiedy nawet w myśl zasady, że cel uświęca środki albo że bliższa koszula ciału... Zgodnie zmoją definicją dobra, pragnienie takie można przezwyciężyć, ale tylko wtedy, gdy kłóci się ono zpewnym innym dobrem, które cenimy wyżej. Gdy nie pociągam za spust dubeltówki, bo mi się żal zrobiło jelonka, to tylko dlatego, że wtym momencie przyjemność (pragnienie) zabicia jelonka nie dorównała memu pragnieniu darowania mu życia. Znakomitego przykładu wyboru między dwoma dobrami oróżnej mocy dostarcza powieść Zofii Kossak-Szczuckiej Beatum Scelus (sprawa przywłaszczenia rzymskiego obrazu Matki Boskiej).

      Wróćmy do naszych poprzednich rozważań. Gdy pragnę uśmiercić wroga, to bywa, że jestem gotów narazić własne życie lub nawet je postradać. Pragnienie uśmiercenia może więc w określonej sytuacji przeważyć nad pragnieniem nienarażania własnego życia. Mamy tu do czynienia zdwoma pragnieniami, a zgodnie zmoją definicją dobra - z dwoma różnymi dobrami.

      R.D.: Przejdźmy zatem do odpowiedzi na drugie pytanie: Kto, Pana zdaniem, może być "posiadaczem" pragnienia uśmiercenia - doznawanego lub zrealizowanego?

      A.R.: To jasne: może nim być albo człowiek uśmiercany, albo człowiek uśmiercający.

      R.D.: Czy rzeczywiście można chcieć zostać uśmierconym, chcieć ponieść śmierć?

      A.R.: Owszem, tak bywa. Właśnie wtedy może mieć miejsce eutanazja. Może, ale nie musi.

      R.D.: Dlaczego tylko może?

      A.R.: Aby doszło do eutanazji, musi się znaleźć człowiek - nazwijmy go eutanastą - w którym pragnienie niesienia pomocy, ulgi, ratunku innym ludziom, przeważy nad pragnieniem uniknięcia własnych cierpień ikłopotów (ostracyzmu otoczenia, "ciągania" po sądach itp.). Innymi słowy, człowiek, uktórego chęć wyświadczenia ostatniej przysługi przeważy nad dobrem polegającym na zachowaniu tzw. świętego spokoju, aniekiedy i własnego życia.

      Bywa, że uśmiercającym iuśmiercanym jest ten sam człowiek - jest to autoeutanazja. Często jednak autoeutanazja nie jest możliwa. Wymaga ona bowiem od autoeutanasty fizycznej i psychicznej zdolności do dokonania tego czynu.

      R.D.: Zgodzi sie Pan jednak, że eutanazja iautoeutanazja są czymś wyjątkowym?

      A.R.: Tak, oczywiście. Pragnienie zachowania życia jest jednym zgłównych, instynktownych pragnień człowieka i wogóle każdej żywej istoty. Stanowi jedno zjego podstawowych dóbr. Tylko wcałkiem wyjątkowych sytuacjach pragnienie własnej śmierci może przeważyć nad pragnieniem zachowania swojego życia. Ajedynie wtakiej sytuacji zdarza się autoeutanazja. Dokonana w interesie własnym (uniknięcie cierpienia) lub niekiedy, co prawda bardzo rzadko, zinnych powodów. Do nich zaliczam ową "rozkosz bogów" polegającą na zaspokojeniu pragnienia zemsty lub uczucia nienawiści. Wśród jej posiadaczy widzę polskich ochotników na "żywe torpedy" z września 1939 roku, japońskich kamikadze, islamskich fundamentalistów wojujących terrorem przeciw Izraelowi i Stanom Zjednoczonym oraz wielu innych.

      Wszakże nawet typowa eutanazja jest obecnie zjawiskiem niezwykle rzadkim, wymaga bowiem obecności drugiego człowieka, gotowego dokonać uśmiercenia kogoś zgodnie zjego pragnieniem, a więc dla jego dobra.

      R.D.: Ztego co Pan powiedział, wynika jednak, że typowy eutanasta uśmierca drugiego człowieka także dla własnego dobra, bo chęć przyjścia zpomocą jest jego pragnieniem.

      A.R.: To prawda, lecz czyni to również - i przede wszystkim - dla dobra uśmiercanego. Tymczasem wogromnej większości przypadków uśmiercania człowieka przez innego człowieka ten ostatni kieruje się wyłącznie własnym dobrem. Takich ludzi nazywam matadorami.

      R.D.: Dlaczego?

      A.R.: Wykracza to poza temat naszej dotychczasowej rozmowy, ale chętnie odpowiem. Najpierw kilka słownikowych definicji matadora, które wyróżniają dwa znaczenia tego słowa:
1. w walkach byków główny zapaśnik, zadający bykowi śmiertelny cios, luminarz, koryfeusz, znakomitość, wybitna osobistość (W.Kopaliński, Słownik wyrazów obcych);
2. główny zapaśnik korridy, osoba zajmująca ważne, wysokie stanowisko, znakomitość ( Słownik języka polskiego, PWN);
3. torreador zobowiązany do uśmiercenia, osoba wysoko postawiona ( Dictionnaire le Robert).

      W moim rozumieniu słowo matador łączy w całość obydwa te znaczenia. Stosuję je z następującego powodu.

      Każdy człowiek identyfikuje się wjakimś stopniu ze swoją wspólnotą jako jej część: ja = my (swoi), on = oni (obcy). Mówiąc obrazowo, każdy człowiek jest także lub bywa organem nadorganizmu, jaki stanowi społeczność, do której należy. Najczęściej uśmiercania dokonuje nie tylko dla własnego dobra, lecz także dla dobra swoich "wspólników": pobratymców, współ-plemieńców, współwyznawców itp.

      Dlatego ten sam człowiek jest równocześnie matadorem w obu znaczeniach tego słowa. We własnych oczach i w oczach swojej społeczności jest dobroczyńcą, a więc znakomitością; w oczach obcych jest ohydnym złoczyńcą. Wspaniały, pięknie przyodziany bykobójca ucieleśnia to, co mam na myśli: dwoistość postawy, która zależy od przynależności do grupy.

      Kanibala, który przynosi rodzinie mięso, jego żony i dzieci kochają icenią jako dobroczyńcę; okoliczni ludożercy zaś boją się inienawidzą jako złoczyńcę. żołnierza niemieckiego, który podczas pierwszej wojny światowej, truł fosgenem żołnierzy francuskich, jedni uważali za okrutnego barbarzyńcę i najeźdźcę, inni za dzielnego wojaka, miłującego swą stojącą "uber alles" ojczyznę i pozostającego pod bożą opieką, co potwierdzał napis na sprzączce jego pasa: " Gott mit uns". Biegunowo przeciwne oceny mogą budzić, na przykład, czyny: synów Izraela - wybrańców Boga, spełniających jego rozkazy, azarazem morderców plemienia Moabitów; polskich pacyfikatorów okupowanej Hiszpanii, działających ku chwale oręża polskiego (zob. sztychy zepoki wojen napoleońskich, np. sztych Philippo-teaux Lanciers polonais); nazistów zabijających niesprawnych umysłowo rodaków dla dobra Wielkiej Rzeszy; likwidatorów chińskich dziewczynek ku pożytkowi Państwa —rodka; komunistów tępiących kułaków w interesie proletariuszy; fundamentalistów zabijających niewiernych - aby trafić do raju bądź ku chwale swego Boga, albo na polecenie jego przedstawicieli; itp., itd.


Lanciers polonais

      R.D.: Wróćmy do Pańskiego rozróżnienia eutanastów i matadorów. Spróbuję powtórzyć definicje tych pojęć.

      Eutanasta to człowiek uśmiercający dla dobra uśmiercanego.

      Matador to człowiek uśmiercający dla dobra własnego lub swojej wspólnoty - rodzinnej, plemiennej, etnicznej, kultowej, religijnej, klanowej, mafijnej itp.

      A.R.: Dodajmy, że wdziejach ludzkości eutanastów i autoeutanastów było ijest bardzo niewielu, amatadorów mnóstwo - wproporcji może jak jeden do stu tysięcy.

      R.D.: Poznałem już Pańskie poglądy na temat eutanazji. Czy zechce Pan odpowiedzieć na pytanie, co spowodowało, że stał się Pan zwolennikiem eutanazji iauto-eutanazji?

      A.R: Dwie grupy czynników wpłynęły i nadal wpływają na moje poglądy w tej materii. Pierwszą stanowią wypowiedzi teoretyczne innych osób oraz ich opisy przeżyć własnych lub cudzych. Na drugą - składają się moje doświadczenia i przemyślenia związane ze znanymi mi z autopsji przypadkami eutanazji i autoeutanazji.

      Z wypowiedzi innych osób wymienię te, które najgłębiej utkwiły w mej świadomości. Niektóre zacytuję z pamięci, inne z książek, które mam pod ręką.


Prof. Tadeusz Kotarbiński

Medytacje o życiu godziwym


prof. Tadeusz Kotarbiński

      Jednak to nie jest argument przeciwko samolikwidacji jako takiej: po prostu nie wolno w żaden sposób wymigiwać się od obowiązków, każdy ma prawo robić co chce, lecz w granicach zaciągniętych zobowiązań i pod warunkiem wywiązywania się z nich.

      Ale w tych granicach i pod tym warunkiem niechaj mu wolno będzie robić ze sobą, co zechce, nawet odebrać sobie życie, jeśli to będzie dla niego złem najmniejszym zmożliwych, wedle własnego rozeznania. I niechby wtedy nie potrzebował ani "palić sobie w łeb", jak to się mówi, ani rzucać się pod pociąg, ani wieszać się na powrozie, ani winny sposób brutalnie się ze sobą obchodzić. Dojrzewa od lat problem eutanazji w ogóle, a eutanazji dobrowolnej w szczególności. Nie tylko nie przeszkadzać bezwzględnie i wszelkimi sposobami osobom, które po rozumnym namyśle chcą przyspieszyć koniec własnego bytu i wyzwolić się z nieuchronnej męki, lecz przeciwnie, okazać im w tej mierze życzliwą pomoc prawną i techniczną. Niechże nauczy nas wszystkich medycyna, jak to robić, a pono można to robić nie tylko bez męczarni, lecz nawet z poczuciem euforii. Nadzwyczaj to ważna dla walki z nieszczęściem umiejętność, tym ważniejsza, że dojrzewa również przeświadczenie, iż dobrowolne umyślne zakończenie własnego życia w warunkach eutanazji zdobędzie sobie uznanie jako forma końca najbardziej godna ludzi rozumnych, bez porównania rozumniejsza niż oczekiwanie na brutalny zwykle akt ze strony czy to przyrody, czy przypadku, czy wreszcie bliźnich działających nie w naszym, lecz własnym interesie. Ludzie boją się nie tyle śmierci, ile umierania. Uwolnić człowieka od tego lęku byłoby czynem wysoce dobroczynnym. Okazałoby się wtedy, w jak wysokim stopniu możność pogodnego myślenia owłasnej przyszłości zależy od uporania się ztą zmorą. Dopiero wtedy uroki życia możliwego zajaśnieją wszystkimi nie przyćmionymi barwami przed oczyma każdego z zadających sobie rozważane dzisiaj pytanie.


Henryk Sienkiewicz

Krzyżacy


      Opis zwycięskiego pojedynku Czecha Hlawy z van Kristem zakończony wbiciem w gardło pokonanego Niemca mizerykordii (krótki sztylet do dobijania konającego przeciwnika "miłosiernym" ciosem - W. Kopaliński, Słownik wyrazów obcych).


Roger Martin du Gard

Rodzina Thibault


      W drugim tomie opis eutanazji dokonanej na ojcu, cierpiącym na uremię, przez syna, który był lekarzem urologiem.


Dr Christiaan Barnard

Pierwszy na świecie transplantator serc.

Good life good death


Dr Christiaan Barnard

      Przed kilku laty mój młodszy brat Marius, który także jest kardiochirurgiem, i ja znajdowaliśmy się u wezgłowia pacjenta, duszącego się zwolna na skutek raka płuc.

      To był dzielny, uczciwy człowiek, który z godnością szedł przez życie i bardzo dobrze traktował bliźnich. Przyjął swój los bez skargi. Patrzyliśmy, jak walczy, by złapać oddech. Wpewnym momencie otworzył oczy, rozpoznał nas, a miał jeszcze dość siły, aby na jego wychudzonej twarzy mógł pojawić się cień uśmiechu. Nie był już w stanie mówić, ale w jego zapadniętych oczach można było wyczytać wołanie opomoc. Istniała tylko jedna skuteczna forma pomocy. Jednak ta forma była zabroniona przez prawo.

      Kiedy oddaliliśmy się, Marius i ja, przepełnieni zgrozą wobec naszej bezsiły, poprzysięgliśmy sobie: ten z nas, który znalazłby się w podobnej sytuacji, będzie mógł liczyć na pomoc drugiego. Uzgodniliśmy dwojaki sposób postępowania: jeżeli chory nie będzie mógł już się poruszać, trzeba mu będzie zaaplikować śmiertelną dawkę trucizny, jeżeli przeciwnie będzie on jeszcze zdolny do poruszania się, wystarczy pozostawić u jego wezgłowia dostateczną ilość pastylek, by mógł dokonać samobójstwa.


Prof. Józef Maria Bocheński

(dominikanin)

Podręcznik mądrości tego świata


Prof. Józef Maria Bocheński

      Gdy dalsze życie wydaje ci się na pewno i bezwzględnie nieznośne, popełń samobójstwo.

      Starożytni mędrcy zwykli byli mówić porta semper aperta est - "Brama jest zawsze otwarta". Uzasadnienie tej zasady powinno być jasne. Wyobraźmy sobie człowieka, który cierpi straszliwie, który wie, że nie znajdzie ulgi w tym cierpieniu, a więc, że nie ma żadnej możliwości prowadzenia dobrego życia. Widać intuicyjnie, że w takim położeniu popełnienie samobójstwa jest celowe.


Jerzy Zawieyski


Jerzy Zawieyski

      ur. 2 X 1907, zm. 18 VI 1969. Studia w Wyższej Szkole Dramatycznej. 1925-1929 członek zespołu "Reduta". Dyrektor Instytutu Teatrów Ludowych. Kierownik literacki teatru "Ateneum". 1946-1949 przewodniczący Towarzystwa Polsko-Francuskiego. Prezes Ogólnopolskiego Klubu Inteligencji Katolickiej.

      Członek zespołów redakcyjnych "Tygodnika Powszechnego" i "Znaku".

      1957-1969 poseł na Sejm.

      1957-1968 członek Rady Państwa.

      Wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.


Marian Brandys

Jasienica i inni

      16 kwietnia 1968
(W cudzysłów zostały ujęte fragmenty dziennika pisanego przez Jerzego Zawieyskiego, ówczesnego członka Rady Państwa, i przepisane przez M. Brandysa - przyp. A.R..)

      Gdy tylko wszedłem do domu, był telefon z Kancelarii Rady Państwa, od dr. Gaszkowskiego, że musi odebrać auto. Zapytałem, czy przysługują mi trzymiesięczne pobory. Odpowiedział, że nie.

      Jutro jadę do Księdza Prymasa, aby pomodlić się w intencji wszystkich moich spraw. Na tym urywam ten dziennik. W przyszłości opiszę, jeśli będę żył, dalszy ciąg mojego dramatu politycznego, który na tych kartkach tutaj rozwijałem.

      [...] Ostatni fragment dziennika, jaki przepisałem do mojego notesu, pochodzi z 14 kwietnia 1969 roku:

      W "Czytelniku", gdzie odniosłem korektę, dowiedziałem się, że wydawnictwo zwleka z drukiem książki Pomiędzy plewą a manną. Istnieje obawa, że cenzura może nie puścić opowiadania o Rejtanie[...]

      W sześć dni później, 20 kwietnia 1969 roku, o godzinie czwartej nad ranem dopadła go choroba. Przez całe życie chorował na serce, ale decydujący cios zadała mu zbyt długo i zbyt gwałtownie burzona krew. Wylew wmózgu poraził go częściowym paraliżem (agrafia) i odebrał mu mowę (afonia).

      Umieszczono go wlecznicy Ministerstwa Zdrowia (w tej dziedzinie korzystał jeszcze z uprawnień poselskich) na czwartym piętrze, na oddziale neurologicznym. Męczył się tam przez dwa miesiące. Przyjaciele, którzy go odwiedzali, zgodnie stwiedzili, że najstraszniejsze było to, iż ten strzęp człowieka - półsparaliżowany, ozniekształconej twarzy, zdolny tylko do nieartykułowanego bełkotu - ani na chwilę nie tracił świadomości. Można to było poznać po jego oczach, po pewnych odruchach, zrozumiałych dla najbliższych przyjaciół i dla personelu szpitalnego. Zachował też częściową władzę wnogach, dzięki czemu zwielkim trudem iodpowiednią podpórką mógł się poruszać po szpitalnym korytarzu. To było jego szczęściem i zdecydowało odalszym ciągu.

      18 czerwca l969 roku - w środku nocy - wydostał się ze swego pokoju na korytarz i nadludzkim wysiłkiem, którego wprost pojąć nie mogli lekarze starający się później odtworzyć przebieg zdarzeń, dotarł do otwartych drzwi prowadzących na taras. Potem, podsunąwszy się pod samą balustradę tarasu, podciągnął się na nią i z czwartego piętra runął na asfalt ulicy. Zabił się na miejscu.

      Ludzie dużo mówili o tej śmierci. Na ogół nie wątpiono, że to było samobójstwo. Za tą wersją przemawiały fakty, a ostatecznie potwierdziła je nieobecność na pogrzebie opiekuna i przyjaciela Zawieyskiego, Wielkiego Prymasa Polski, który w sprawach ochrony życia ludzkiego - tak rodzącego się, jak gasnącego - nie dopuszczał żadnych kompromisów.


Erich Maria Remarque

Na Zachodzie bez zmian

      Opis konającego Niemca. Tkwił w leju po wybuchu, wołając coraz słabiej: "Dobijcie mnie", a koledzy, chociaż chcieli, nie mogli mu pomóc i dobić go, bo znajdowali się pod huraganowym ogniem Francuzów.


Józef Białoskórski

10 lat piekła w Legii Cudzoziemskiej


      Arabowie zniknęli.

      Nie śmieliśmy jednak ruszyć się z miejsca, więc pogrzebaliśmy trzech zabitych i siedzieliśmy pożywiając się, czym kto miał. Leżało między nami dwóch rannych, którzy padli zaraz o świcie i przez cały dzień taplali się w kałużach krwi pod palącym słońcem, nie opatrzeni i na wpół nieżywi. Męczyli się strasznie.

      Stanął nad nimi porucznik, popatrzył zasępiony, rękę im podał, potem wyjął rewolwer i pokazał, że będzie ich dobijać. Nie mogli mówić, ale mrugali oczyma, by jak najprędzej z nimi skończyć.

      I wtedy nastąpiła scena, której do końca życia nie zapomnę. Kompania stanęła w czworoboku, padła komenda: "prezentuj broń", i tak staliśmy patrząc, jak obaj ranni z przestrzelonymi piersiami leżeli spokojnie, wyciągnięci, nie jęcząc już nawet, tylko zamglonymi oczyma spoglądając w słońce.

      Porucznik zasalutował, potem przełożył broń z lewej ręki do prawej. Huknęły dwa strzały, potem jeszcze dwa, padła komenda: "do nogi broń", i koniec.


Paul Johnson

Historia żydów


      Masada, niesamowita, wysoka na czterysta metrów skała [...], którą [...] Herod przekształcił w ogromną twierdzę. [...] Kiedy wódz rzymski Silva ostatecznie zajął ją pod koniec roku 72 r. n.e., w fortecy było 960 powstańców i uchodźców: mężczyzn, kobiet i dzieci. [...] Jej upadek był nieunikniony i kiedy stało się to oczywiste, Eleazar zmusił lub przekonał pozostałych obrońców do aktu masowego samobójstwa. Ocalały dwie kobiety i pięcioro dzieci, kryjąc się w jaskini. Fragmenty ubrań, sandały, kości, kompletne szkielety, kosze, fragmenty rzeczy osobistych - spiżarnie pozostawiono nienaruszone, by dowieść Rzymianom, że masowe samobójstwo nie było podyktowane głodem. Zaświadczają one o pozbawionym nadziei męstwie obrońców [...]. Pomiędzy znalezionymi skorupami jest coś, co wydaje się być losami rzucanymi przez ostatnich dziesięciu, by zdecydować, kto ma zabić najpierw resztę, apotem siebie. Obfite świadectwa nabożeństw odprawianych wsynagodze fortecy i fragmenty czternastu zwojów ksiąg biblijnych, sekciarskich iapokryficznych wskazują, że był to garnizon bojących się Boga wojowników, pozostających pod głębokim wpływem ogromnej mocy literatury żydowskiej.


Witold Gombrowicz

Dzienniki 1957-1961


Witold Gombrowicz

      Odwiedziłem M. w szpitalu - kona od wielu miesięcy, coraz gruntowniej, ale, jak mówią lekarze, będzie miał konania jeszcze na dobrych parę tygodni. Leżał bez ruchu, głowa na poduszce, zjadany po kawałeczku przez śmierć, co dzień troszkę bardziej umarły. Czy, i jak bardzo, cierpiał?

      W pokoju było też kilku żyjących - powiedziałbym, asystentów, bo asystowali... zminami zakłopotanymi i niewiedzącymi co począć, oddzieleni od tego męczennika przeświadczeniem, że nie ma rady i trzeba doczekać, aż wyciągnie kopyta. "żyje się samemu i umiera się samemu" - myśl Pascala. Niezupełnie. Żyje się jednak w gromadzie i jeden drugiemu dopomaga, a dopiero gdy śmierć zastuka, człowiek widzi, że jest sam... i sam na sam... jak te zwierzęta gasnące, od których stado oddala się w noc zimową. Dlaczego śmierć ludzka jest wciąż jeszcze jak śmierć zwierzęca? Dlaczego agonie nasze są tak samotne i tak prymitywne? Dlaczego nie zdołaliście ucywilizować śmierci?

      Pomyśleć, że ta rzecz przerażająca, agonia, grasuje wśród nas równie dzika, jak za pierwszych dni stworzenia. Niczego nie dokonano ztym wciągu tysiącleci, nie tknięto tego dzikiego tabu! Uprawiamy telewizję i używamy kołder elektrycznych, ale umieramy dziko. Zdarza się, że nieśmiała strzykawka lekarza po kryjomu skróci męki zwiększonymi dawkami morfiny. Wstydliwy zabieg, zbyt drobny jak na olbrzymią powszechność umierania. Domagam się Domów Śmierci, gdzie każdy miałby do dyspozycji nowoczesne środki lekkiego zgonu. Gdzie można by umrzeć gładko, nie rzucając się pod pociąg lub wieszając na klamce. Gdzie człowiek znużony, zniszczony, skończony, mógłby oddać się przyjaznym ramionom specjalisty, aby mu zapewniona została śmierć bez tortury i hańby.

      Dlaczego nie - zapytuję - dlaczego nie? Kto wam broni ucywilizować śmierć? Religie? Ach, ta religia... dziś zabraniająca samobójstwa, wczoraj nie mniej gromko zakazująca środków znieczulających... przedwczoraj zezwalająca na handel niewolników, gnębiąca Kopernika i Galileusza... ten Kościół potępiający z hukiem piorunowym, awycofujący się potem dyskretnie, po cichu... jakąż macie gwarancję, że za lat kilkadziesiąt dzisiejsze potępienie samobójcy nie zmięknie inie rozejdzie się nieznacznie po kościach? A póki co mamy umierać, jak psy, w drgawkach i rzężeniach - cierpliwie mamy czekać, ścieląc tę drogę powolną milionami konań okropnych, o czym pisze się w nekrologach "po długich iciężkich cierpieniach"? No nie, rachunek za te "interpretacje" św. tekstów jest już za wysoki i za krwawy, i lepiej aby Kościół wyrzekł się scholastyki, zbyt arbitralnie wjeżdżającej w życie. Ostatecznie, jeśli wierzący katolicy chcą umierać ciężko - ich sprawa. Dlaczego jednak wy, ateiści, lub ludzie tylko luźnie związani z Kościołem, nie odważycie się na coś tak prostego, jak zorganizowanie sobie śmierci? Co was peszy? Zrobiliście, co trzeba, aby bez trudności przeprowadzać się z miejsca na miejsce, gdy zmieniacie mieszkanie, ale gdy idzie o przeprowadzkę na tamten świat, chcecie, aby to odbywało się po staremu, przedwieczną metodą zdychania?

      Jakież mroczne jest to niedołęstwo wasze! Pomyśleć, iż każdy z was wie doskonale: nikt z jego najbliższych nie wymknie się konaniu, chyba że spotka go nadzwyczajne szczęście śmierci nagłej i niespodziewanej; każdy zostanie stopniowo zniszczony, aż czasem oblicze jego stanie się nie do rozpoznania - iwiedząc o tym, znając ten los nieunikniony, palcem nie ruszycie, aby oszczędzić sobie męki. Czegóż się obawiacie? że zbyt wielu ludzi umknie, jeśli zanadto uchylicie furtki? Pozwólcie umierać tym, co śmierć wybierają. Nie zmuszajcie nikogo do życia niewygodą zgonu - to zbyt podłe.

      Szantaż, zawarty w sztucznym utrudnieniu śmierci, jest świństwem, naruszającym najcenniejszą wolność człowieczą. Gdyż moja najwyższa wolność polega na tym, iż w każdej sekundzie mogę postawić sobie hamletowskie pytanie "być, albo nie być?" - i swobodnie na nie odpowiedzieć. To życie, na które zostałem skazany, może mnie zdeptać i zhańbić zokrucieństwem bestii dzikiej, ale jest we mnie jedno wspaniałe isuwerenne urządzenie - że mogę sam siebie pozbawić życia. Jeśli zechcę, mogę nie żyć. Nie prosiłem się na świat, ale przynajmniej pozostaje mi prawo odejścia... i to jest fundament mojej wolności. A także godności (bo żyć zgodnością znaczy żyć dobrowolnie). Ale fundamentalne prawo ludzkie do śmierci, z tych co to powinny być zamieszczone w konstytucji, uległo stopniowej a nie znacznej konfiskacie - na wszelki wypadek urządziliście to tak, aby było jak najtrudniej... i jak najstraszniej... aby było trudniej i straszniej, niż być powinno przy obecnym poziomie techniki. To nie tylko wyraża waszą ślepą afirmację życia, w skali już zupełnie zwierzęcej - to przede wszystkim jest wyrazem niesamowitej gruboskórności waszej, gdy idzie oból, którego jeszcze nie doświadczacie, oagonię, która jeszcze nie jest waszą - to ta głupia lekkomyślność, z jaką się znosi umieranie, póki ono jest jeszcze cudzym umieraniem. Te wszystkie względy i względziki - dogmatyczne, nacjonalistyczne, życiowo-praktyczne - cała ta teoria, cała ta praktyka, roztacza się jak ogon pawi... zdala od śmierci. Jak najdalej.


      R.D.: Wymienił Pan szereg wypowiedzi różnych osób. Są wstrząsające. Zwłaszcza gdy wysłuchałem ich, że tak powiem, hurtem.

      Myślę jednak, że na Pańskich poglądach musiały zaważyć przede wszystkim osobiste przeżycia i doznania.

      A.R.: To prawda. Wypowiedzi innych osób, docierające do mnie w sytuacji, gdy leżałem wygodnie włóżku z książką wręku, nie miały tej mocy sprawczej, co przeżycia bezpośrednie.

      Opowiem Panu okilku znich, ograniczając się do przeżyć związanych z eutanazją; przypadki autoeutanazji osób mi znajomych lub nawet bliskich pominę, choć było ich kilkanaście. Zacznę jednak od wspomnień o własnych lękach przed cierpieniem. Gdy byłem kilkunastolatkiem, znałem cierpienie niemal wyłącznie zliteratury oraz zobrazów oglądanych w kościołach (freski iobrazy olejne przedstawiające piekło idręczonych okrutnie męczenników, co krok wizerunki nagiego Ukrzyżowanego) oraz z pospolitych wówczesnym Wilnie widoków dręczenia zwierząt, zwłaszcza koni ipsów. Cierpienie wydawało mi się często zasłużone albo zbawcze, uszlachetniające, lub nieważne, bo dotyczące zwierząt. A przede wszystkim było ono cudze. Dopiero gdy przyszła wojna, w której sam wziąłem udział, służąc w roku trzydziestym dziewiątym w artylerii zmotoryzowanej, uświadomiłem sobie, że mogę z niej wyjść ślepy lub z flakami na wierzchu. Lęk nie opuszczał mnie do chwili, gdy mój żołnierz znalazł w opustoszałym magazynie nowiutkiego visa i podarował mi go. Ten fakt od razu zrobił ze mnie "gieroja". Wiedziałem, że albo przeżyję, albo się zabiję, unikając koszmaru związanego z cierpieniem, które jest, moim zdaniem, złem absolutnym. żadnym tam "darem cierpienia".

      Podobne samopoczucie obserwowałem upewnej żydówki, przyjaciółki moich rodziców. Była ich uczennicą wczasach, gdy mieli prywatne gimnazjum żeńskie w Przemyślu. Podczas okupacji mieszkała w Warszawie po stronie aryjskiej. Wpadając do rodziców, mówiła zwykle ze śmiechem: "Mnie Niemcy żywej nie wezmą na mydło", i wskazywała na swoją torebkę, w której nosiła ampułkę z trucizną.

      A teraz o moich doświadczeniach związanych z eutanazją.


Jan Dybowski


      W okupowanej Warszawie dostał się wręce gestapo mój wuj, Jan Dybowski, aktywny działacz polskiego państwa podziemnego, oraz jego żona. Chory na cukrzycę wuj wkrótce już nie żył, ale jego żona - zdrowa, w sile wieku kobieta - mogła znieść dużo. Z więzienia na Pawiaku dotarła do naszej rodziny wiadomość, że ciotka Wiktoria, straszliwie skatowana, cierpi nieludzko, a pożyć może jeszcze długo. "Trzeba pomóc ciotce umrzeć" - powiedziała mi siostra. Od znajomej chemiczki dostałem cyjanek potasu, który przemycono na Pawiak. Ciocia umierała kilkanaście sekund. Ustały jej cierpienia. Akceptuję to, co wtedy zrobiłem.


      Pewne inne swoje doświadczenie okupacyjne opisałem kiedyś w opowiadaniu pt. Na stos! Przytoczę jego fragmenty:

      Pod koniec dnia pognali nas do kościoła św. Stanisława na Woli. Kościół zapełniali sami mężczyźni, siedzieli i leżeli gdzie popadło. Niektórzy brudni i pokrwawieni... Położyłem się w pobliżu wejścia. W pewnej chwili weszło kilku Niemców, którzy zaczęli rozglądać się po leżących. Przez głowę przemknęła myśl: biorą zakładników. Podkuliłem nogi, ręką zasłoniłem twarz. Po chwili poczułem uderzenie butem w plecy iusłyszałem "Auf!" Kilkunastu z nas wyprowadzili na zewnątrz kościoła i podzielili na czwórki. Odetchnąłem; zrozumiałem, że pogonią nas do jakiejś roboty. Przy ogrodzeniu kościoła leżało sporo porozbijanych mebli i stał kanister. Pewnie z tych przygotowanych przez powstańców z zamiarem oblewania czołgów. Kazali nam zrobić duży stos, pokropić benzyną ipodpalić. Potem zaprowadzili nas nieco dalej, gdzie leżało wiele trupów mężczyzn i kobiet poukładanych pokotem i kazali je nosić na płonący stos. W pewnym momencie, gdy nieśliśmy jakiegoś mężczyznę, ten poruszył się i jęknął. Upuściliśmy go na ziemię. Podszedł jeden z pilnujących nas żołnierzy, zawołał "Scheisse!" i cofnął się. Wtedy zbliżył się drugi i skierował karabin w pierś leżącego. Huknął strzał. Ponagleni rzuciliśmy drgające ciało na stos.

      Po raz ostatni spotkałem się z eutanazją, gdy byłem już stary, a więc wtedy gdy się już kiepsko widzi i słyszy, ale mocniej przeżywa, bo przybywa czasu na rozmyślania.

      Miałem sąsiada, z którym się lubiliśmy. Łączyły nas wspomnienia podobnych przeżyć, zbliżone poglądy, wspólne sympatie i nienawiści. Kiedyś nadeszły dla niego złe czasy. Zaczął tracić władzę wrękach. Lekarze, masażysta, cudowny zielarz - nie znaleźli na to rady. Poprzeczka przyspawana do klucza przestała ułatwiać otwieranie zamka. Potem nie był już w stanie zapiąć guzików uspodni. Wiedział, że czekają go rzeczy jeszcze gorsze. Fizycznie nie cierpiał. Dużo czytał.

      Przestał mnie odwiedzać. Kiedyś, gdy zaszedłem do niego, spytał, czy nie mógłbym mu pomóc... Znał moje heretyckie poglądy. Odpowiedziałem, że mogę pożyczyć mu książki.

      Miał żonę, a w mieście jeszcze siostrę i zamężną córkę. Kiedyś żona poszła do szpitala na operację. Siostra przychodziła codziennie około południa. Pewnego dnia znalazła go na podłodze. Pogotowie, szpital, płukanie żołądka. Facet kłopotliwy, nie mogący się sam obsłużyć. Podrzucili go szpitalowi psychiatrycznemu.

      Dopiero wtedy sumienie mnie ruszyło: poszedłem, aby go stamtąd wydostać. żeby już zdychał w swoim mieszkaniu, a nie z wariatami. Tylko na to się zdobyłem, bo to, mówiąc bez ogródek, niewiele mnie kosztowało.



Leon Schwartzenberg

      R.D.: Słynny francuski lekarz, onkolog, Leon Schwartzenberg, twierdzi, że lekarz, który przyjmuje postawę wyczekującą ze strachu przed obowiązującym prawem, przed czekającym go - zgodnie z wyznawanymi poglądami religijnymi - potępieniem, albo po prostu zniechęci do angażowania się, jest tchórzem lub hipokrytą. Czy podziela Pan ten pogląd?

      A.R.: Tak, podzielam. Ale łatwo wcielić się w rolę adwokata takiego tchórza i hipokryty. Wszak wszyscy zachowujemy się podobnie. Prawie nie ma takich, którzy zaryzykują swoją pozycję, karierę, szacunek otoczenia po to, by skrócić czyjąś mękę. Ludzkie duszyczki są niewielkie. Robiono próby z lalką wielkości człowieka kładzioną na skraju drogi. Osiemnastu na dwudziestu dodawało gazu, zamiast się zatrzymać obok tego pozorowanego nieboszczyka czy umierającego.

      Wiem, do czego aluzją było to ostatnie Pańskie pytanie. Znajduję się w sytuacji, w której można sobie pozwolić na szczerą odpowiedź. Nie jestem chrześcijaninem. Jezus (wbrew poglądom starotestamentowym) mówił, że bliźnimi są wszyscy ludzie i że wszystkich ich należy kochać jak siebie samego. Nawet wrogów? Wyznaję, że nie stać mnie na to. Sam zabijałem. Niektórzy ludzie są mi obojętni, ainni tak wstrętni, że jestem zadowolony, dowiadując się, że szlag ich trafił. I są tacy, których lubię, nawet kocham. Na ogół, co prawda, są to już dzisiaj tylko ich wyobrażenia. A poza tym siebie kocham bardziej niż tych, których uznaję za bliźnich. Gdy trzeba coś zrobić, ryzykując własną skórę, nie biorę w tym udziału. Kiedy byłem młodszy, robiłem to czasem dla sportu lub na złość swoim wrogom.

      Wróćmy na chwilę do sprawy mego sąsiada. Wiedziałem, że jeżeli odkryją, iż go uśmierciłem lub pomogłem mu umrzeć, znajdę się wsądzie. Ajeśli powołam się na swoje poglądy lub przytoczę sędziemu słowa Chrystusa: "Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni", trafię do szpitala wariatów - tam, gdzie znalazł się mój sąsiad, gdy nie powiodła się jego próba autoeutanazji.

      R.D.: W Polsce można obecnie zauważyć wzrost zainteresowania eutanazją. Czym Pan to tłumaczy?


Andrzej Domaszewicz

      A.R.: Cóż, wszystko płynie. Minęły czasy, gdy niedoszłych samobójców karano śmiercią wmajestacie prawa; czasy, kiedy mego wuja, lekarza, A. Domaszewicza, który mając siedemdziesiąt lat dokonał autoeutanazji (było to na Litwie, w Poniewieżu, w 1935 roku), pochowano pod płotem cmentarnym, w tzw. nie poświęconej ziemi (cmentarze były wówczas na Litwie we władaniu kleru).

      Czas płynie. Do świadomości Polaków docierają wieści nie z zaświatów, ale z Francji, Holandii, Niemiec, Australii i Stanów Zjednoczonych, gdzie poglądy na eutanazję ulegają zmianie. Sam jestem od kilkunastu lat członkiem dwóch zagranicznych towarzystw, które walczą o prawo człowieka do godnej śmierci. We Francji - Association pour le Droit de Mourir dans la Dignit'e. W Niemczech - Deutsche Gesellschaft für Humanes Sterben.

      R.D.: Informacje dotyczące omawianych tu zjawisk pojawiają się w telewizji, radiu i prasie polskiej. Problem eutanazji bywa też poruszany podczas dyskusji organizowanych na wyższych uczelniach.

      A.R.: Tak, byłem wiosną tego roku na jednym z takich zjazdów, w pewnej akademii medycznej. Wzięli w nim udział filozofowie, lekarze, prawnicy, teologowie. Lekarze, z jednym wyjątkiem, opowiadali się przeciwko eutanazji: powoływali się na autorytety i kodeksy. Autorytety przemilczę, mają na nie monopol zindoktrynowani głupcy i hipokryci. Pobielane groby pełne nieczystości - jak tych ostatnich nazwał Jezus.

      Co się tyczy kodeksów, jest ich wiele. Spośród tych, w których znajdują się przepisy dotyczące uśmiercania wymienię kilka znanych w Polsce przynajmniej z tytułu: kodeks Hammurabiego, Mojżesza, Hipokratesa, Justyniana, Mahometa, Napoleona, Boziewicza (tzw. honorowy).

      Lekarze na owym zebraniu powoływali się dość wybiórczo na dwa kodeksy. Z kodeksu Mojżesza przytaczali wpleciony w jego księgi dekalogowy zakaz zabijania, pomijając dziesiątki miejsc, w których nakazuje się zabijać - wprost lub pośrednio. Cytowali z namaszczeniem fragmenty kodeksu Hipokratesa, pomijając fakt, iż "Hipokrates sądził, że mózg jest rodzajem nieczułej i zimnej gąbki, której jedyną rolą jest wydzielanie śluzu, mającego ochładzać gorące serce" (Hoimar v. Ditfurth, Duch nie spadł z nieba). Z przysięgi Hipokratesa nie zacytowali fragmentu, w którym zobowiązywał się on: "Stanowczo nie będę wykonywał wycięcia chorym na kamień". A ja się cieszę, że usuwający mi kamień chirurdzy zlekceważyli to, na co przysięgali.

      Rozumiem jednak wielu polskich lekarzy zwalczających eutanazję. Dla filozofów, prawników, teologów są to (jak w bajce Jachowicza) tylko słowne igraszki, lekarzom zaś chodzi o życie - o życie zawodowe, zagrożone przez rozpowszechniane obecnie poglądy i nawyki myślowe.

      R.D.: Jeszcze jedno pytanie. Zdefiniował Pan eutanazję jako uśmiercenie człowieka przez człowieka dla dobra uśmiercanego. A przecież bywa i tak, że ułan nie żałuje naboju dla swego konia, gdy ten złamie nogę. Czy to także forma eutanazji?

      A.R.: Tak, oczywiście. Ograniczyłem się w rozmowie o eutanazji tylko do gatunku ludzkiego, aby ułatwić myślenie na ten temat. Sądzę jednak, że jakościowo nic się nie zmieni, gdy zastąpimy gatunek ludzki zbiorem ludzi i zwierząt. Nastąpi natomiast zmiana ilościowa w stosunku liczby eutanastów do liczby matadorów: będzie on praktycznie równy zeru, nie zaś jak oceniłem poprzednio, jednej stutysięcznej. Muszę wyznać, że sam ze smakiem zjadam soczysty befsztyk zcebulką...

      R.D. Wobec tego teraz ja zacytuję Panu fragment z Dziennika Witolda Gombrowicza.

      Wczoraj wieczorem przyjechał sąsiad, Tadeusz Czerwiński, i zaczął z miejsca coś opowiadać, ale niedobrze wsłuchaliśmy się, powoli tylko zaczęło się zarysowywać... Charty Dusia (w końcu zrozumieliśmy) pognały na pole Garania i rzuciły się na świnię. Garanio, wypadłszy z dubeltówką, zabił jednego charta, drugiego postrzelił - reszta uciekła. Podaję tylko sedno relacji, która była obfita w rozgałęzienia, jak drzewo.

      Duś wypadł z latarką na ganek, a żółtawe charty, jak zawsze powstały na jego widok i otoczyły go. Ich pokorna miłość jest wzruszająca. Ale było ich tylko pięć - brakowało Stepa i jednego młodego, po Saecie.

      Rozpłakała się trzynastoletnia Andrea. Nad wszystkim jednak zapanowało rozżalenie Dusia, wznoszące się jak śpiew Izoldy - on za Stepa oddałby najukochańsze konie. Miał twarz złamaną - i była to twarz w dziwny sposób osłabiona, jakby małego dziecka - osłabiona może nikłością tej rozpaczy, z powodu psa tylko... dla której nie mógł domagać się od nas pełnego uznania.

      Wydobył rewolwer z szuflady - dosiadł konia - galop porwał go wnoc - my czekaliśmy, zaniepokojeni i bezradni wobec gniewu, który przepadł na polach, uniesiony koniem. Czy zabije Garania za zabicie psa? No, tak źle się nie skończyło. Duś, dojechawszy do estancji Garania i ujrzawszy jego psy chciał strzelać do nich - ale wypadł estanciero i jął przepraszać, tłumaczyć, że działał w obronie maciory, którą psy zagryzłyby na śmierć. Więc gniew odszedł biednego Dusia i pozostała tylko żałoba po psie najwierniejszym. - Dlaczego pan mi to zrobił? - pytał. Przecież byłem zawsze dobrym sąsiadem. Odjechał. Zaczął szukać po nocy ciała. Znalazł. Okazało się, że Step był jeszcze żywy. Zaszyty w krzakach, zdychał. Przywieziono go na tych dziwnych sankach, którymi tutaj jeździ się po ziemi, jak po śniegu.

      Duś, Jacek Dębicki, panna Jeanne i ja poszliśmy do stajni - tam leżał pies dyszący i wstrząsany drgawkami. Narada: skrócić mu męczarnie? Męczarnie były przeraźliwe - i był wnich zamknięty, nam niedostępny, na osobności, sam.

Scena, która mnie zaniepokoiła: noc, ta stajnia, my prawie po ciemku nad rozpętanym diabelstwem bólu. W naszych rękach było natychmiastowe zakończenie tego... Wystarczyłoby strzelić. Czy strzelimy? My, cztery istoty ludzkie "z innego świata", wyższego, cztery demony z anty-natury, cztery anty-psy. Jedyne co nas łączyło z tym stworzeniem, to zrozumienie bólu - ten smak znaliśmy.

      Czy skrócić męki? Głosowanie. Ale to wymaga bardziej szczegółowego omówienia.

      Pierwszy anty-pies. Panna Jeanne. Urodziwa, lat 20, rodzice jej - multimilionerzy, przerzucana z Paryża do Rzymu, z Rzymu do Londynu, do Stanów, statkami, aeroplanami, pierwszorzędne szkoły, luksusowe instytuty, wciąż zmieniane, z których nic nie wyniosła oprócz pięciu języków, którymi mówi jak własnym. W jakim języku myśli? Luksusowa - i komunistka - bo luksusowa - a więc z nadmiaru, z przesytu... Trzeźwa, energiczna, dzielna - nowoczesna i ateistka. Widząc ją przed tym psem uprzytomniłem sobie, że przecież sprawiedliwość komunistyczna, jak i katolicka, nie obejmuje zwierząt. I dla tej doktryny ludzkość kończy się na człowieku. Zabrania wyzysku człowieka przez człowieka - zgadza się na wyzysk zwierzęcia. Co, dodajmy nawiasowo, nie bardzo jest zrozumiałe. Nie jest w porządku. Gdyż, jeśli religia wyrzuca zwierzęta na margines, jako bezduszne, dla materializmu nie ma zasadniczej różnicy pomiędzy tą cierpiącą materią a materią ludzką... Jakże tedy zachowa się wobec psa cierpiącego panna Jeanne - gdy jej wyrozumowana moralność nie ma tu nic do powiedzenia? Co pocznie?

      Zrobiła z siebie kobietę! Dziwne... w mgnieniu oka rozebrała się... nie tyle z komunizmu, ale i z człowieczeństwa. Przemieniła się w kobietę - schroniła się w płeć... cóż za nagła irrupcja seksualizmu w sferę bólu, jakby płeć mogła coś poradzić na ból... stała się kobietą, czyli miłością, czyli miłosierdziem, czyli litością. Nachyliła się nad psem z czułością matczyną. Czyżby, jako kobieta, mogła więcej wobec cierpienia, niż jako człowiek? Czy też pogrążyła się wpłeć, aby wymknąć się własnemu człowieczeństwu?

      Gdy jednak stała się kobietą, śmierć wydała się jej gorsza od bólu. Zaczęła kochać tego psa okrutnie - domagając się jego życia choćby za cenę jego bólu. - Nie, nie - powiedziała, drżąca. - Nie zabijajcie go!

      Drugi anty-pies z wyższej, ludzkiej sfery. Jacek Dębicki. Katolik, gorąco wierzący. Ale jego katolicyzm jest tutaj równie nie do użycia, jak komunizm panny Jeanne. Bóg także nie ma tu nic do roboty. Nie ma zbawienia dla psa. Stąd moje wrażenie, jak gdyby on nachylając się nad psem uchylał się Bogu - on teraz jest "wobec" zwierzęcia, to znaczy nie "wobec" Boga. Zupełnie inny rejestr jego istnienia. Jest "z psem", jak gdyby rezygnując z duszy nieśmiertelnej, zrównał się, utożsamił z nim w męczarni. I zgoła zwierzęca zgroza wobec bólu rośnie w nim - buntownicza i bluźniercza. Co widzę, jednak?! Widzę (bo prawie to widziałem, choć raczej "wiedziałem"), że winnym rejestrze nie wyzbywa się ani na jotę godności ludzko-katolickiej, a zgroza przemienia mu się tutaj w litość... zalegalizowaną... cywilizowaną... dobrze wychowaną... ach, prawda, zapomniałem, że Bóg, sam bezwzględny dla zwierząt, zezwala, aby nad nimi litował się człowiek - a więc jemu wolno, ma przecież " aprobatur" Kościoła! Ale ludzkość, którą w sobie odnalazł, nie jest braterskim stowarzyszeniem się ze zwierzęciem, ale właśnie z ludzkością, czyli odczuciem bólu psiego z wysoka, zdystansu owej duszy - i, zatem, znów zawiera wsobie pierwiastek lekceważenia i okrucieństwa. Decyzja, którą poweźmie, będzie chyba dyktowana trzema względami: przede wszystkim, współczuciem zwierzęcym, zgoła dzikim, spontanicznym; po wtóre tą, już bardziej ludzką i uduchowioną kalkulacją, że życie psa, bezduszne, nie ma większej wagi; po trzecie (myśl bardziej jeszcze duchowa), że jak najprędzej trzeba skończyć zsytuacją, która dla duszy i Boga jest nieco żenująca.

      - Zabijcie go - powiedział. - Nie wyliże się.

      Trzeci anty-pies. Ja. Dla mnie nie ma żadnej wyższej instancji. Nawet psa nie ma. Jest tylko przede mną kawałek umęczonej materii. Rzecz nieznośna. Nie mogę wytrzymać. Zdybany tą męką w tej stajni, żądam, żeby temu położono kres. Zabić! Zabić! Zatrzymać maszynę bólu! Niech tego nie będzie! Nic innego nie można zrobić, tylko to! Ale to możemy!

      Czwarty anty-pies. Duś. Agronom, dziedzic, myśliwy, sportowiec, koniarz i charciarz. Pomiędzy nim a nami - zupełny rozdźwięk, on zinnej rzeczywistości. Nie lęka się bólu "jako takiego", jak ja. Nie rozgląda się za sprawiedliwością powszechną, jak ten katolik i tamta komunistka. Odrzuca abstrakcje, nie chwyta ich, nie chce. Istnieje pośród istot z krwi ikości, jest istotą wśród istot, ciałem wśród ciał. W głębi ducha nie wie, co to równość. Jest panem. Psa tego pokochał, więc bez skrupułu skazałby na męki czterdzieści milionów mrówek idziesięć tysięcy wielorybów... gdyby to mogło przynieść psu ulgę. Dla stworzenia bliskiego, które zna, gotów na wszelkie poświęcenie - ale nie chce znać wszystkiego, zadawać się ze wszystkim, chce pozostać w kręgu swego ograniczonego odczuwania. Woli nie widzieć tego, co jest poza zasięgiem jego wzroku. A psa pokochał miłością pana - pokochał, gdyż jego uwielbił pies - kocha w nim to psie uwielbienie. A więc egoizm pana i władcy, arystokratyczne uczucie zrodzone z bezwzględnej wyższości ludzkiej, natura cała jest dla niego, jemu ma służyć, on, podporządkowując sobie wszystkie poślednie istnienia, jest rozdawcą łask. I wydał mi się najbardziej "anty" z nas wszystkich - w tej ciemnej stajni, nad psem, absolutny król stworzenia, głoszący: wszystko dla mnie.

      Ale było to może najbardziej zgodne znaturą. I gdyby pies mógł rozumieć, jego zrozumiałby, nie nas.

      Z delikatnością bolejącej matki powiedział: - Poczekajmy. Może nie zdechnie.

      Drapieżna miłość, przedłużająca męczarnię, żeby uratować - sobie - psa.

      Scena ta, jak z dramatu, nie byłaby tak natężona i nagląca, gdyby nie rzężenie i biegające za nami psie oczy.

      A.R.: Tak. Oto wspaniały przykład, w którym z czworga bohaterów dramatu dwaj okazali się eutanastami zwierząt, jeden - egoistą, a jeden... "miłosierną" kobietą. Wyszliśmy poza temat zawarty w tytule naszej rozmowy, czyli eutanazję. W domyśle - eutanazję ludzi. Tak więc dzięki ułańskiemu koniowi ze złamaną nogą i gombrowiczowskiemu psu poznaliśmy przypadki, gdy dobroczynnie uśmiercanymi mają być koń i pies. W ten sposób eutanazja sięgnęła zwierząt. Są to przypadki w praktyce ludzkich poczynań niezwykle rzadkie. Podobnie zresztą jak eutanazja ludzi.

      My jednak idźmy dalej i skupmy swoją uwagę na matadorach zwierząt. Zachęcam do tego nie po to, aby nas, ludzi skłonić do zmiany wrodzonych zachowań, ale jedynie po to, aby uświadomić sobie chociaż na chwilę, na czym polega przynależność do gatunku homo sapiens.

      Pozostajemy nieustannie członkami klubów myśliwskich, klientami sklepów mięsnych, naukowymi wiwisekciarzami, tępicielami szczurów i owadów, hodowcami różnych zwierząt dla swych potrzeb cielesnych i psychicznych, chociaż niekiedy także śmiesznymi hinduskimi mnichami omiatającymi przed sobą ścieżkę, aby nie nadepnąć na mrówkę itd. itd. Okazuje się, że "dokonania" ludzkich matadorów na zwierzętach są przeogromne. Jesteśmy "panami" zwierząt. Ubój jest naszym prawem "naturalnym". Potwierdzają to fakty oraz święte i nieświęte księgi. Fascynujące wytwory ludzkiego umysłu.

      R.D.: Pójdźmy jednak tym tropem do końca, kierując teraz naszą uwagę na uśmiercanie ludzi. Otóż i w tym przypadku "dokonania" ludzkich matadorów były isą ogromne. Takie świadome uśmiercania ludzi przez ludzi, bo otym procesie mowa (nazwijmy je podobnie jak iuśmiercania zwierząt przez ludzi - matanazją), towarzyszą gatunkowi homo sapiens od jego zarania po dzień dzisiejszy inic nie wskazuje na zaniknięcie owego procederu. Nawet zawodowi głosiciele hasła "nie zabijaj" biorą udział w matanazjach lub nakłanianiu i podżeganiu do nich. Wystarczy, że ulokują się po "właściwej" (sprawiedliwej) stronie. To znaczy po stronie aktualnie legalnego wymiaru sprawiedliwości, po stronie tzw. sprawiedliwej wojny, po stronie zwalczającej wszelkiego rodzaju świętokradztwa lub wcelu tzw. obrony koniecznej dotyczącej osoby, rodziny, plemienia, rodu lub narodu. Takie sytuacje są wszystkim znane, że nie wspomnę na przykład, o wykorzystywaniu ludzi lub ludzkich tkanek dla celów kultowych.

      A.R.: Przytoczę przykładowo sytuację rozpowszechnioną w kręgu kulturowym pewnego kraju w Południowej Ameryce, gdzie nienaruszalność ogniska domowego jest obowiązująca. Podróżny, zanim przekroczy ogrodzenie musi klaskać i wzywać tak długo gospodarza, aż ten wyjdzie zdomu i zaprosi go na teren fazendy. Zbędne są napisy wrodzaju: "zły pies". Zabicie niezaproszonego gościa na własnym terenie jest usprawiedliwione, a więc bezkarne. Zadano mi kiedyś następującą zagadkę. Upalną nocą śpi wpokoju na parterze właściciel mieszkania. W pewnym momencie budzi się i widzi zaglądającego przez otwarte okno mężczyznę. Chwyta za broń istrzela. Słyszy upadek ciała za oknem. Co powinien zrobić, aby uniknąć kłopotów? Odpowiedź: wstać i wciągnąć trupa do środka.

      Zreasumujmy nasze rozważania. Istnieją dwa obszary ludzkiej aktywności polegające na uśmiercaniu. Jeden - olbrzymi, to matanazja ludzi i zwierząt, drugi - znikomy, to eutanazja ludzi i zwierząt.

      R.D.: Czemu przypisze Pan tę ogromną liczbę dokonywanych przez ludzi matanazji (idącą corocznie w miliony w odniesieniu do ludzi i w miliardy w odniesieniu do zwierząt) przy jednocześnie znikomej liczbie eutanazji na ludziach i zwierzętach, dokonywanych przez ludzi w tym samym czasie?

      A.R.: Potędze egoizmu i słabości altruizmu pojmowanego jako przeciwieństwo egoizmu.

      Matanazja, owo egoistyczne uśmiercanie innych istot dla własnego indywidualnego dobra lub dla dobra "swoich", czyli ludzi należących do wspólnot uznawanych za swoje, jest postawą typową od tysiącleci dla ludzkiego gatunku (i nie tylko dla niego). Jest naturalną, biologicznie wrodzoną, powszechną ludzką potrzebą, pragnieniem ludzi, awięc ich dobrem. Egoizm jest jedynie opisaniem, nazwaniem tego faktu.

      Co się tyczy eutanazji, czyli uśmiercania nie egoistycznego, altruistycznego, to jest ona jeszcze obecnie postrzegana na ogół przez ludzi postronnych jako szokująca anomalia budząca sprzeciw. Jako swoiste wynaturzenie sprzeczne ze zdrowym instynktem do zachowania życia osobniczego, wspólnotowego, gatunkowego. Otej anomalii najwygodniej nie mówić inie myśleć. Albo nawet zaprzeczać jej istnieniu.

      A jakież irytujące emocje towarzyszą autoeutanazji. "Czegoś takiego nie powinno się tolerować!" "Toć to samodzielne porzucenie nas!" "Wyobcował się!" "Zdradził nas!" "Co za despekt dla nas!" "To wariat!" "Niech nie spoczywa na wieki pośród naszych nieboszczyków!"

      Nawet ci, którym altruistyczne uczucia miłosierdzia i litości nie są obce, kryją się znimi wobec potężnej presji egoistycznego otoczenia, wprzypadku, gdy te uczucia wykraczają poza granice ich własnej wspólnoty, i ich partykularnych interesów.

      Któż nie zna ceny, jaką w naszym kręgu cywilizacyjnym zapłacił naczelny wyznawca totalnego altruizmu wobec wszystkich ludzi?


Klasyfikacja uśmierceń (tanazji)
Napisz do mnie Webmaster - Tadeusz Bury


Strona utworzona dnia 25-01-1998
przy pomocy programu Pajączek 3.0.1 lt