Powiadają ludzie: życie jest "najwyższym
dobrem", zaś jego przeciwieństwem
jest śmierć. Skoro
tak, to śmierć
jest "najwyższym złem".
Istotnie, ludzi na ogół
ogarnia panika i rozpacz, gdy zaczynają sobie
uświadamiać, że kiedyś umrą, a
więc pzestaną istnieć. Wtedy usiłują otaczać się kadzidlaną chmurą mitów.
Za pomocą jej woni utwierdzają samych
siebie w wierze, iż będą żyć wiecznie.
Brak im tylko
wyobraźni, jednoznacznej wiedzy jak, gdzie, dzięki czemu i za czyją sprawą to nastąpi. Dzięki tego rodzaju rozmyślaniom ulega
unicestwieniu niepokojący,
nienawistny pogląd o
nieuchronności nieistnienia.
Zastępują go bardziej sympatyczne
spekulacje na temat jakim będzie to życie po życiu. Czy po doczesnym
życiu będą dalej żyć w niebie lub w piekle,
czy może w
otchłani. Albo może nawet powrócą tu na ziemię w
tym samym opakowaniu co poprzednio ("ciała zmartwychwstanie") albo
będą powracać w
zmieniających się opakowaniach
(reinkarnacja, metempsychoza).
Są
tacy, którzy głoszą, że
rezygnacja z bożego daru życia obraża
darczyńcę. Inni natomiast
uważają, że wolno
z nim postępować tak,
jak z każdą inną nabytą
własnością. Gdy dar straci
wartość, wolno nam się go pozbyć. Toć wartość może nie
tylko maleć, ale wręcz zmieniać znak z dodatniego na ujemny,
podobnie jak jest w matematyce, fizyce,
ekonomii. A jednak "dar życia",
niczym zasuszony kwiatek,
pozostaje w dalszym ciągu czymś
cennym, tyle tylko, że umitycznionym. Itd. itd. Tak to w dzień świąteczny
ludzie snują rozważania na tematy ontologiczne
o życiu i śmierci. Na dzień powszedni wystarcza im przeświadczenie, że w
ich konkretnym przypadku wszystko na razie przebiega pomyślnie, to znaczy - po
ich myśli. Że śmierć się ich nie
ima, zwłaszcza ta
nagła i niespodziewana. To,
zgodnie z nauczaniem Kościoła, wielkie, totalne nieszczęście, od którego
"wybaw nas Panie". W końcu najlepiej zmienić temat
rozważań na inny, mniej niemiły, lub po prostu przestać myśleć.
A
przecież ludzie podziwiają wyczyny śmiałków wdrapujących się na szczyty gór, pędzących z szybkością
pocisku, atakujących inne żywe istoty i w ogóle na wszelkie sposoby
ciągnących, jak to się mówi,
diabła za ogon. Odnosi się to zwłaszcza do ludzi młodych, tj.
tych, którzy mają jeszcze przed sobą duży kawał
życia do stracenia. Co więcej,
uważa się za nieudanych lub
tchórzy ludzi, którzy chcą unikać sytuacji niebezpiecznych. Skąd bierze się ta różnorodność postaw wśród ludzi
obdarzonych ponoć rozumem? Czy jest
to wynik ludzkiej bezmyślności? A może lęki towarzyszące narażaniu
życia (także cudzego)
mają swe uzasadnienie, a czasem
nawet urok, smak, jak przyprawy i sosy?
Jako
dziecko byłem
nieśmiertelniczkiem, nieświadomym swej przemijalności. Potem
bywałem albo optymistycznym amatorem ryzyka,
wierzącym zrazu w
anioła stróża, potem w
szczęśliwą gwiazdę, albo najczęściej po
prostu osobnikiem, którym w chwili podejmowania ryzykownej decyzji kierowały
emocje.
Później,
w miarę jak wzrastała we mnie niechęć do ulegania mitom, rosła
też świadomość o
zbliżaniu się do stanu pełnej niesprawności fizycznej lub psychicznej, do coraz większego
uzależnienia od innych ludzi, nieodwracalnie
i jednostronnie. W następstwie
tego faktu życie moje przestało być dla mnie owym
"najwyższym dobrem". Świadome
samouśmiercenie - autoeutanazję - zacząłem
oceniać jako coś niekiedy pożądanego, dodatniego. Wiem też, że
jest ona podobnie
oceniana także przez członków mej wspólnoty światopoglądowej -
zwolenników eutanazji.
./.
Boleję
nad tym, że, mimo iż jestem istotą uspołecznioną,
muszę umierać w
samotności, a nie
w gronie bliskich
mi światopoglądowo ludzi. Jaka
szkoda, że nie
odbędzie się na przykład
pożegnalna stypa w
gronie moich proeutanastycznych
przyjaciół, dokonana ante meam mortem
i przy moim udziale.
Żal
mi, że sprawię przykrość tym
pośród życzliwych mi ludzi,
którzy są przeciwni
eutanazji. Chętnie zaapelowałbym do
nich: Drodzy moi, uwolnijcie się od swego niewygodnego uczucia zakłopotania i
uwzględnijcie moją sytuację.
Podkreślam, że nie ciążą na mnie
żadne zaciągnięte przeze mnie
świadomie zobowiązania wobec
osób trzecich. Swoje tzw.
dobra materialne (a
więc i swego trupa) rozdysponowałem w mym testamencie.
Oświadczam, że o ile wykonawcy mej woli zawartej w rzeczonym testamencie spowodują kremację mego trupa lub niewykorzystanej reszty jego części oraz zrezygnują z ceremonii pogrzebowych, dla jednych kosztownych, dla innych niezwykle dochodowych, to postąpią zgodnie z moją wolą. Stanie się tak jednak tylko dlatego, że inny rodzaj mego życzenia w tej materii nie ma szansy na realizację z powodu dominujących obecnie zwyczajów. Oświadczam, że nie odczuwam żadnej troski ani żadnego szacunku dla mego trupa. Za najbardziej racjonalne rozwiązanie uważałbym przekazanie go tam, gdzie trafiają z pożytkiem np. trupy mych zwierzęcych bliźnich, a więc np. do zakładu utylizacyjnego BAKUTIL (podobnie jak na złomowisko wrak mego samochodu, jak do wtórnego przerobu w papierni moja makulatura). Wszelki rodzaj kultu trupów, wiara w ich sprawczą moc, nawet symboliczną, są mi z gruntu obce. Wszystko jedno, czy praktykowane na przykład przez ludzi tzw. pierwotnych, czy wśród otaczających mnie ludzi, wychowanych w kultach chrześcijańskich, mozaistycznych, mahometańskich lub innych.
Jest
jeszcze pewien aspekt swoistego bądź co bądź wyboru momentu mego
zgonu. Warunki mego życia, hic et
nunc, powodują, że nie mogę
liczyć na niczyją przyjazną dłoń ani tym bardziej domagać się
czegoś od kogokolwiek. Zwłaszcza
od przyjaciół. W rezultacie zdaję sobie sprawę, że nie powinienem pić do końca
ze swego kielicha słodyczy, jaką coûte
que coûte ma dla mnie, jak i wszystkich ludzi i wszystkich innych zwierząt, życie w sensie
instynktu życia. A
w mym przypadku także ciekawość
świata. W przeciwieństwie do w
pełni niesprawnego ludzkiego
noworodka, wolnego od świadomości
i z pustym jeszcze magazynem pamięci kulturowej, mogę
stać się "starorodkiem", różniącym się jednak tym od
noworodka, że wyposażonym niekiedy w świadomość swego
stanu.
Nie
opuszcza mnie obrzydzenie na
myśl, że mogę tygodniami dokańczać
żywota z zachowaną
świadomością, lecz bezradny fizycznie, w
czymś w rodzaju
inkubatora dla "starorodka". Inkubatora nazywanego eufemistycznie
miejscem intensywnej
terapii lub hospicjum. Inkubator dla
"starorodka" różni się zasadniczo od inkubatora dla noworodka. Ten pierwszy nie daje
nadziei na wyzdrowienie. Może natomiast
być (jak w
mym przypadku) niechcianym sposobem
na przedłużanie bolesnego psychicznie i
fizycznie procesu umierania, świadomej degrengolady.
Gdańsk, 1998 Alfred Rachalski