prof. Alfred Rachalski

Tadeusz Bury homepage


prof.Alfred Rachalski HomePage

4.25

KOMENTARZ  DO  TESTAMENTU

 

 

Powiadają  ludzie: życie jest "najwyższym dobrem", zaś jego przeciwieństwem   jest   śmierć.   Skoro  tak,  to  śmierć  jest "najwyższym złem".

     Istotnie,  ludzi  na  ogół  ogarnia  panika  i rozpacz, gdy zaczynają  sobie  uświadamiać,  że kiedyś umrą, a więc pzestaną istnieć.  Wtedy  usiłują otaczać się kadzidlaną chmurą mitów. Za pomocą  jej woni utwierdzają samych siebie w wierze, iż będą żyć wiecznie.  Brak  im  tylko  wyobraźni, jednoznacznej wiedzy jak, gdzie,  dzięki  czemu  i za czyją sprawą to nastąpi.  Dzięki tego rodzaju  rozmyślaniom  ulega    unicestwieniu   niepokojący, nienawistny   pogląd  o  nieuchronności  nieistnienia. Zastępują  go bardziej  sympatyczne  spekulacje na temat jakim będzie to życie po  życiu.  Czy po doczesnym życiu będą dalej żyć w niebie lub w piekle,  czy  może  w  otchłani.  Albo  może nawet powrócą tu na ziemię   w   tym   samym   opakowaniu   co   poprzednio  ("ciała zmartwychwstanie")   albo  będą  powracać  w  zmieniających  się opakowaniach (reinkarnacja, metempsychoza).

       tacy,  którzy głoszą, że rezygnacja z bożego daru życia obraża  darczyńcę.  Inni  natomiast  uważają,  że  wolno  z  nim postępować  tak,  jak  z  każdą  inną nabytą własnością. Gdy dar straci  wartość,  wolno  nam się go pozbyć. Toć wartość może nie tylko  maleć,  ale  wręcz  zmieniać znak z dodatniego na ujemny, podobnie  jak jest w matematyce, fizyce, ekonomii. A jednak "dar życia",  niczym  zasuszony  kwiatek,  pozostaje  w dalszym ciągu czymś cennym, tyle tylko, że umitycznionym. Itd. itd. Tak to w dzień świąteczny ludzie snują rozważania na tematy ontologiczne  o życiu i śmierci. Na dzień powszedni wystarcza im przeświadczenie, że w ich konkretnym przypadku wszystko na razie przebiega pomyślnie, to znaczy - po ich myśli. Że śmierć się ich nie  ima,  zwłaszcza  ta  nagła  i niespodziewana. To, zgodnie z nauczaniem  Kościoła,  wielkie, totalne nieszczęście, od którego "wybaw  nas  Panie". W końcu najlepiej zmienić temat rozważań na inny, mniej niemiły, lub po prostu przestać myśleć.

     A  przecież ludzie podziwiają wyczyny śmiałków wdrapujących się  na szczyty gór, pędzących z szybkością pocisku, atakujących inne  żywe  istoty i w ogóle na wszelkie sposoby ciągnących, jak to  się  mówi,  diabła za ogon. Odnosi się to zwłaszcza do ludzi młodych,  tj.  tych,  którzy  mają jeszcze przed sobą duży kawał życia  do  stracenia.  Co  więcej,  uważa  się za nieudanych lub tchórzy ludzi, którzy chcą unikać sytuacji niebezpiecznych. Skąd bierze  się ta różnorodność postaw wśród ludzi obdarzonych ponoć rozumem?  Czy  jest  to wynik ludzkiej bezmyślności? A może lęki towarzyszące   narażaniu   życia   (także   cudzego)   mają  swe uzasadnienie, a czasem nawet urok, smak, jak przyprawy i sosy?

     Jako  dziecko  byłem nieśmiertelniczkiem, nieświadomym swej przemijalności.  Potem  bywałem  albo  optymistycznym  amatorem ryzyka,  wierzącym  zrazu  w  anioła  stróża, potem w szczęśliwą gwiazdę,  albo najczęściej po prostu osobnikiem, którym w chwili podejmowania ryzykownej decyzji kierowały emocje.

     Później,  w miarę jak wzrastała we mnie niechęć do ulegania mitom,  rosła  też  świadomość  o  zbliżaniu się do stanu pełnej niesprawności  fizycznej  lub  psychicznej,  do  coraz większego uzależnienia  od innych ludzi, nieodwracalnie i jednostronnie. W następstwie  tego  faktu  życie moje przestało być dla mnie owym "najwyższym  dobrem". Świadome samouśmiercenie - autoeutanazję - zacząłem  oceniać jako coś niekiedy pożądanego, dodatniego. Wiem też,  że  jest  ona  podobnie  oceniana także przez członków mej wspólnoty światopoglądowej - zwolenników eutanazji.                    ./.                                                       

      Boleję  nad  tym,  że, mimo iż jestem istotą uspołecznioną, muszę   umierać  w  samotności,  a  nie  w  gronie  bliskich  mi światopoglądowo  ludzi.  Jaka  szkoda,  że  nie  odbędzie się na przykład  pożegnalna  stypa  w  gronie  moich proeutanastycznych przyjaciół, dokonana ante meam mortem i przy moim udziale.

      Żal  mi,  że  sprawię  przykrość  tym  pośród życzliwych mi ludzi,  którzy  są przeciwni eutanazji.   Chętnie zaapelowałbym do nich:  „Drodzy  moi, uwolnijcie się od swego niewygodnego uczucia zakłopotania i uwzględnijcie moją sytuację”.

     Podkreślam,  że  nie ciążą na mnie żadne zaciągnięte przeze mnie  świadomie  zobowiązania  wobec  osób  trzecich. Swoje tzw. dobra  materialne  (a  więc i swego trupa) rozdysponowałem w mym testamencie.

     Oświadczam,   że  o  ile  wykonawcy  mej  woli  zawartej  w rzeczonym   testamencie   spowodują   kremację  mego  trupa  lub niewykorzystanej  reszty jego części oraz zrezygnują z ceremonii pogrzebowych,  dla  jednych  kosztownych,  dla  innych niezwykle dochodowych,  to  postąpią  zgodnie  z moją wolą. Stanie się tak jednak tylko dlatego, że inny rodzaj mego życzenia w tej materii nie  ma  szansy  na  realizację  z  powodu  dominujących obecnie zwyczajów. Oświadczam, że nie odczuwam żadnej troski ani żadnego szacunku  dla  mego trupa. Za najbardziej racjonalne rozwiązanie uważałbym  przekazanie  go  tam,  gdzie trafiają z pożytkiem np. trupy  mych   zwierzęcych  bliźnich,  a  więc  np.  do  zakładu utylizacyjnego  BAKUTIL  (podobnie jak na złomowisko wrak mego samochodu, jak do wtórnego przerobu w papierni moja makulatura).  Wszelki  rodzaj kultu trupów, wiara w ich sprawczą moc, nawet symboliczną, są mi z gruntu obce. Wszystko jedno, czy praktykowane na przykład przez ludzi tzw. pierwotnych, czy wśród otaczających mnie ludzi, wychowanych w kultach chrześcijańskich, mozaistycznych, mahometańskich lub innych.

     Jest  jeszcze  pewien  aspekt swoistego bądź co bądź wyboru momentu  mego  zgonu. Warunki mego życia, hic et nunc, powodują, że  nie  mogę  liczyć na niczyją przyjazną dłoń ani tym bardziej domagać  się  czegoś  od kogokolwiek. Zwłaszcza od przyjaciół. W rezultacie zdaję sobie sprawę, że nie powinienem pić do końca ze swego kielicha słodyczy, jaką coûte que coûte ma dla mnie, jak i wszystkich  ludzi  i  wszystkich innych zwierząt, życie w sensie instynktu  życia.  A  w  mym przypadku także ciekawość świata. W przeciwieństwie  do  w  pełni  niesprawnego ludzkiego noworodka, wolnego  od  świadomości  i  z  pustym jeszcze magazynem pamięci kulturowej,  mogę  stać się "starorodkiem", różniącym się jednak tym  od  noworodka,  że  wyposażonym niekiedy w świadomość swego stanu.

     Nie  opuszcza  mnie obrzydzenie na myśl, że mogę tygodniami dokańczać   żywota   z  zachowaną  świadomością,  lecz  bezradny fizycznie,  w  czymś  w  rodzaju  inkubatora  dla  "starorodka". Inkubatora   nazywanego   eufemistycznie   miejscem  intensywnej terapii  lub  hospicjum.  Inkubator  dla  "starorodka" różni się zasadniczo  od  inkubatora  dla noworodka. Ten pierwszy nie daje nadziei   na   wyzdrowienie.  Może  natomiast  być  (jak  w  mym przypadku)   niechcianym   sposobem  na  przedłużanie  bolesnego psychicznie    i    fizycznie   procesu   umierania,   świadomej degrengolady.

 

 

Gdańsk, 1998                                                                                                 Alfred Rachalski