4.20
Rafał Derfla rozmawia z
Alfredem Rachalskim
RAFAŁ DERFLA: Z radia i prasy wiem, że jest Pan zwolennikiem eutanazji. Zanim jednak porozmawiamy na ten temat, chciałbym ustalić, co będziemy rozumieć przez eutanazję. Proszę o podanie definicji tego pojęcia.
ALFRED RACHALSKI: Zgadzam się, że od tego trzeba zacząć. Eutanazja to wyraz obcy, dla Polaków niejednoznaczny, a jeszcze częściej niezrozumiały. Uliczny sondaż potwierdził, że wielu ludziom słowo to nic nie mówi. Ankieta na temat wyrazu elektorat przyniosła zresztą podobne wyniki. Niektórym to słowo było całkiem obce, innym zaś kojarzyło się z elektrycznością. Termin eutanazja nastręcza jednak więcej trudności,. gdyż przeciwnicy eutanazji, chcąc ją zdyskredytować, posługują się tym terminem w znaczeniu stosowanym przez hitlerowców, tj. jako synonimem mordowania chorych i więźniów obozów koncentracyjnych.
Przytoczę kilka definicji słownikowych: 1. "zabójstwo człowieka na jego żądanie lub pod wpływem współczucia dla niego" (Słownik Języka Polskiego, PWN); 2. "(w odróżnieniu od ortotanazji, tj. zaniechania dalszego sztucznego podtrzymywania życia pacjenta, i zabójstwa z litości) skrócenie przez lekarza w szpitalu mąk pacjenta w przedłużającej się agonii za pomocą śmiertelnej dawki środka uśmierzającego ból" (Wł. Kopaliński, Słownik wyrazów obcych); 3. "spowodowanie z litości łatwej i bezbolesnej śmierci osoby cierpiącej na nieuleczalną i bolesną chorobę" (Oxford Advanced Learner"s Dictionary of Current English, Oxford University Press); 4. "zespół metod powodujących bezbolesną śmierć celem skrócenia długiej agonii lub śmiertelnej choroby" (petit Larousse illustré).
A oto moja definicja eutanazji: jest nią uśmiercenie (tanazja) jednego człowieka przez drugiego człowieka wtedy, i tylko wtedy, gdy celem tego czynu jest dobro człowieka uśmiercanego.
R.D.: Czy samo występowanie wyrazu uśmiercenie (równo- lub bliskoznacznego ze słowami zabicie, zabójstwo, zamordowanie, mord) nie przesądza o tym, że mamy do czynienia z czymś definitywnie złym i godnym potępienia?
A.R.: Skądże! Wyraz uśmiercenie można kojarzyć również z wyrazami o znaczeniu dodatnim, takimi jak miłość, ratunek, poświecenie, wyzwolenie, wybawienie, zbawienie.
Moim zdaniem, są dwa rodzaje uśmiercania człowieka przez człowieka. Pierwszy, to uśmiercenie mimowolne, dokonane bez tego zamiaru, bez pragnienia uśmiercenia. Może ono być bezwinne, często jednak bywa wiązane z winą, choć nieumyślną. Takie przypadki uśmiercania (np. śmiertelne potrącenie pieszego na jezdni) pominę w dalszych rozważaniach.
Interesują mnie tylko przypadki uśmiercenia zamierzonego, i to dokonanego przez człowieka, który jest zdrowy na umyśle, tj. który pragnąc uśmiercenia, wie czego pragnie. Istotne jest pytanie: Cui bono pragnie on dokonać uśmiercenia? Dla czyjego dobra? Cui prodest? W czyim interesie? Na czyją korzyść?
Pytania te wymagają, po pierwsze, zdefiniowania terminu dobro, i po drugie, ustalenia, kto może być "posiadaczem" pragnienia, o którym mowa.
A.R.: Nazywam dobrem danej osoby wszystko to, co jest w danym momencie przedmiotem jej pragnienia - zrealizowanego lub doznawanego. Oto przykłady pragnień, których przedmiot może być czyimś dobrem zgodnie z moją definicją tego słowa: pragnienie zachowania własnego życia; pragnienie jadła i napoju; pragnienie narkotyku; pragnienie uniknięcia cierpienia fizycznego lub psychicznego; pragnienie niesienia pomocy i opieki; pragnienie zawłaszczania; pragnienie dominacji; pragnienie uśmiercania innych istot...
R.D.: Niektóre z tych przykładów dobra
są szokujące.
A.R.: Nie sądzę. Proszę pamiętać, że jako dobro określiłem wyraźnie tylko to, co jest w danym momencie przedmiotem czyjegoś pragnienia. Nie przywołuję żadnego spośród innych znaczeń słowa dobro.
Odłóżmy na chwilę rozważania na tematy "ostateczne" i sięgnijmy do przykładów pospolitych. Napełniwszy żołądek czy wstrzyknąwszy sobie narkotyk osiągamy (błogo)stan, w którym jadło lub narkotyk przestaje być przedmiotem naszego pożądania, naszym aktualnym dobrem. Gdy pragnienie to powróci, jesteśmy znów gotowi wiele poświęcić, aby je zaspokoić - niekiedy nawet w myśl zasady, że cel uświęca środki albo że bliższa koszula ciału... Zgodnie z moją definicją dobra, pragnienie takie można przezwyciężyć, ale tylko wtedy, gdy kłóci się ono z pewnym innym dobrem, które cenimy wyżej. Gdy nie pociągam za spust dubeltówki, bo mi się żal zrobiło jelonka, to tylko dlatego, że w tym momencie przyjemność (pragnienie) zabicia jelonka nie dorównała memu pragnieniu darowania mu życia. Znakomitego przykładu wyboru między dwoma dobrami o różnej mocy dostarcza powieść Zofii Kossak-Szczuckiej Beatum Scelus. (sprawa przywłaszczenia rzymskiego obrazu Matki Boskiej).
Wróćmy do naszych poprzednich rozważań. Gdy pragnę uśmiercić wroga, to bywa, że jestem gotów narazić własne życie lub nawet je postradać. Pragnienie uśmiercenia może więc w określonej sytuacji przeważyć nad pragnieniem nie narażania własnego życia. Mamy tu do czynienia z dwoma pragnieniami, a zgodnie z moją definicją dobra - z dwoma różnymi dobrami.
R.D.: Przejdźmy zatem do odpowiedzi na drugie pytanie: kto, Pana zdaniem, może być "posiadaczem" pragnienia uśmiercenia - doznawanego lub zrealizowanego?
A.R.: To jasne: może nim być albo człowiek uśmiercany, albo człowiek uśmiercający.
R.D.:
Dlaczego tylko może?
A.R.: Aby doszło do eutanazji, musi się znaleźć człowiek - nazwijmy go eutanastą - w którym pragnienie niesienia pomocy, ulgi, ratunku innym ludziom, przeważy nad pragnieniem uniknięcia własnych cierpień i kłopotów (ostracyzmu otoczenia, "ciągania" po sądach itp.). Innymi słowy, człowiek, u którego chęć wyświadczenia ostatniej przysługi
przeważy nad dobrem polegającym na zachowaniu tzw. świętego spokoju, a niekiedy i własnego życia.
Bywa, że uśmiercającym i uśmiercanym jest ten sam człowiek - jest to autoeutanazja. Często jednak autoeutanazja nie jest możliwa. Wymaga ona bowiem od autoeutanasty fizycznej i psychicznej zdolności do dokonania tego czynu.
R.D.: Zgodzi się Pan jednak, że eutanazja i autoeutanazja
są czymś wyjątkowym?
A.R.: Tak, oczywiście, Pragnienie zachowania życia jest jednym z głównych, instynktownych pragnień człowieka i w ogóle każdej żywej istoty. Stanowi jedno z jego podstawowych dóbr. Tylko w całkiem wyjątkowych sytuacjach pragnienie własnej śmierci może przeważyć nad pragnieniem zachowania swojego życia. A jedynie w takiej sytuacji zdarza się autoeutanazja. Dokonana w interesie własnym (uniknięcie cierpienia) lub niekiedy, co prawda bardzo rzadko, z innych powodów. Do nich zaliczam ową "rozkosz bogów" polegającą na zaspokojeniu pragnienia zemsty lub uczucia nienawiści. Wśród jej posiadaczy widzę polskich ochotników na "żywe torpedy" z września 1939 roku, japońskich kamikadze, islamskich fundamentalistów wojujących terrorem przeciw Izraelowi i Stanom Zjednoczonym oraz wielu innych.
Wszakże nawet typowa eutanazja jest obecnie zjawiskiem niezwykle rzadkim, wymaga bowiem obecności drugiego człowieka, gotowego dokonać uśmiercenia kogoś zgodnie z jego pragnieniem, a więc dla jego dobra.
R.D.: Z tego, co Pan powiedział, wynika jednak, że typowy eutanasta uśmierca drugiego człowieka także dla własnego dobra, bo chęć przyjścia z pomocą jest jego pragnieniem.
A.R.: To prawda, lecz czyni to również - i przede wszystkim - dla dobra uśmiercanego. Tymczasem w ogromnej większości przypadków uśmiercania człowieka przez innego człowieka ten ostatni kieruje się w y ł ą c z n i e własnym dobrem. Takich ludzi nazywam matadorami.
R.D.:
Dlaczego?
A.R.: Wykracza to właściwie poza temat naszej rozmowy, ale chętnie odpowiem. Najpierw kilka słownikowych definicji matadora, które wyróżniają dwa znaczenia tego
słowa: 1. "w walkach byków główny zapaśnik, zadający bykowi śmiertelny cios", "luminarz, koryfeusz, znakomitość, wybitna osobistość" (Wł. Kopaliński, Słownik Wyrazów Obcych);
2. "główny zapaśnik korridy", "osoba zajmująca ważne, wysokie stanowisko, znakomitość" (Słownik Języka Polskiego, PWN); 3. "torreador zobowiązany do uśmiercenia", "osoba wysoko postawiona" (Dictionnaire le petit Robert).
W moim rozumieniu słowo matador łączy w całość obydwa te znaczenia. Stosuję je z następującego powodu.
Każdy człowiek identyfikuje się w jakimś stopniu ze swoją
wspólnotą jako jej
część: ja = my
(swoi), on = oni (obcy). Mówiąc obrazowo,
każdy człowiek jest także
lub bywa organem nadorganizmu, jaki
stanowi społeczność, do
której należy. Najczęściej uśmiercania
dokonuje nie tylko dla własnego
dobra, lecz także
dla dobra swoich "wspólników",: pobratymców, współplemieńców,
współwyznawców, swych bóstw, itp.
Dlatego ten sam człowiek jest równocześnie matadorem w obu znaczeniach tego słowa. We własnych oczach i w oczach swojej społeczności jest dobroczyńcą, a więc znakomitością; w oczach obcych jest ohydnym złoczyńcą. Wspaniały, pięknie przyodziany
bykobójca ucieleśnia to, co mam na myśli: dwoistość postawy, która zależy od przynależności do grupy.
Kanibala, który przynosi rodzinie mięso, jego żony i dzieci kochają i cenią jako dobroczyńcę; okoliczni ludożercy zaś boją się i nienawidzą jako złoczyńcę. Żołnierza niemieckiego, który podczas pierwszej wojny światowej, truł fosgenem żołnierzy francuskich, jedni uważali za okrutnego barbarzyńcę i najeźdźcę, inni za dzielnego wojaka, miłującego swą stojącą "über alles" ojczyznę i pozostającego pod bożą opieką, co potwierdzał napis na sprzączce jego pasa: "Gott mit uns". Biegunowo przeciwne oceny mogą budzić, na przykład, czyny: synów Izraela - wybrańców Boga, spełniających jego rozkazy, a zarazem morderców plemienia Moabitów, zabójcy Izaaka; polskich pacyfikatorów okupowanej Hiszpanii działających ku chwale oręża polskiego (zob. sztychy z epoki wojen napoleońskich, np. sztych Philippoteaux Lanciers polonais); nazistów zabijających niesprawnych umysłowo rodaków dla dobra Wielkiej Rzeszy; likwidatorów chińskich dziewczynek ku pożytkowi Państwa Środka; komunistów tępiących kułaków w interesie proletariuszy; fundamentalistów zabijajacych niewiernych - aby trafić do raju, bądź ku chwale swego Boga, albo na polecenie jego przedstawicieli; itp., itd.
R.D.: Wróćmy do Pańskiego rozróżnienia eutanastów i matadorów. Spróbuję powtórzyć definicje tych pojęć.
Eutanasta to człowiek uśmiercający dla
dobra uśmiercanego.
Matador to człowiek uśmiercający dla dobra własnego lub swojej wspólnoty - rodzinnej, plemiennej, etnicznej, kultowej, religijnej, klanowej, mafijnej itp.
A.R.: Dodajmy, że w dziejach ludzkości eutanastów i autoeutanastów było i jest bardzo niewielu, a matadorów mnóstwo - w proporcji może jak jeden do stu tysięcy.
R.D.: Poznałem już Pańskie
poglądy na temat eutanazji. Czy zechce
Pan odpowiedzieć na pytanie, co spowodowało, że stał się Pan zwolennikiem
eutanazji i autoeutanazji?
A.R: Dwie grupy czynników wpłynęły i nadal wpływają na moje poglądy w tej materii. Pierwszą stanowią wypowiedzi teoretyczne innych osób oraz ich opisy przeżyć własnych lub cudzych. Na drugą - składają się moje doświadczenia i przemyślenia związane ze znanymi mi z autopsji przypadkami eutanazji i autoeutanazji.
Z wypowiedzi innych osób wymienię te, które najgłębiej utkwiły w mej świadomości. Niektóre zacytuję z pamięci, inne z książek, które mam pod ręką.
"Jednak to nie jest argument przeciwko samolikwidacji jako takiej: po prostu nie wolno w żaden sposób wymigiwać się od obowiązków, każdy ma prawo robić co chce, lecz w granicach zaciągniętych zobowiązań i pod warunkiem wywiązywania się z nich.
Ale w tych granicach i pod tym warunkiem niechaj mu wolno będzie robić ze sobą, co zechce, nawet odebrać sobie życie, jeśli to będzie dla niego złem najmniejszym z możliwych, wedle własnego rozeznania. I niechby wtedy nie potrzebował ani "palić sobie w łeb", jak to się mówi, ani rzucać się pod pociąg, ani wieszać się na powrozie, ani w inny sposób brutalnie się ze sobą obchodzić. Dojrzewa od lat problem eutanazji w ogóle, a eutanazji dobrowolnej w szczególności. Nie tylko nie przeszkadzać bezwzględnie i wszelkimi sposobami osobom, które po rozumnym namyśle chcą przyspieszyć koniec
własnego bytu i wyzwolić się z nieuchronnej męki, lecz przeciwnie, okazać im w tej mierze życzliwą pomoc prawną i techniczną. Niechże nauczy nas wszystkich medycyna, jak to robić, a pono można to robić nie tylko bez męczarni, lecz nawet z poczuciem euforii. Nadzwyczaj to ważna dla walki z nieszczęściem umiejętność, tym ważniejsza, że dojrzewa również przeświadczenie, iż dobrowolne umyślne zakończenie własnego życia w warunkach eutanazji zdobędzie sobie uznanie jako forma końca najbardziej godna ludzi rozumnych, bez porównania rozumniejsza niż oczekiwanie na brutalny zwykle akt ze strony czy to przyrody, czy przypadku, czy wreszcie bliźnich działających nie w naszym, lecz własnym interesie. Ludzie boją się nie tyle śmierci, ile umierania. Uwolnić człowieka od tego lęku byłoby czynem wysoce dobroczynnym. Okazałoby się wtedy, w jak wysokim stopniu możność pogodnego myślenia o własnej przyszłości zależy od uporania się z tą zmorą. Dopiero wtedy uroki życia możliwego zajaśnieją wszystkimi nie przyćmionymi barwami przed oczyma każdego z zadających sobie rozważane dzisiaj pytanie".
Henryk Sienkiewicz: Krzyżacy
Opis
zwycięskiego pojedynku Czecha Hlawy z van Kristem zakończony wbiciem w gardło
pokonanego Niemca mizerykordii ("krótki sztylet do dobijania konającego
przeciwnika "miłosiernym" ciosem" Wł.
Kopaliński, Słownik wyrazów obcych).
Roger Martin du Gard: Rodzina
Thibault
W drugim tomie opis eutanazji
dokonanej na ojcu, cierpiącym na uremię, przez syna, który był lekarzem urologiem.
Dr
Christiaan Barnard (Pierwszy na świecie
transplantator serc): Good life good
death
"Przed kilku laty mój młodszy brat Marius, który także jest kardiochirurgiem, i ja znajdowaliśmy się u wezgłowia pacjenta, duszącego się zwolna na skutek raka płuc.
To
był dzielny, uczciwy człowiek, który z godnością szedł przez życie i bardzo
dobrze traktował bliźnich. Przyjął swój los bez skargi. Patrzyliśmy, jak
walczy, by złapać oddech. W pewnym momencie otworzył oczy, rozpoznał nas, a
miał jeszcze dość siły, aby na jego wychudzonej twarzy mógł pojawić się cień uśmiechu. Nie był
już w stanie mówić, ale w jego zapadniętych oczach można było wyczytać
wołanie o pomoc. Istniała tylko jedna
skuteczna forma pomocy. Jednak ta forma była zabroniona przez prawo.
Kiedy oddaliliśmy się,
Marius i ja, przepełnieni zgrozą
wobec naszej bezsiły, poprzysięgliśmy
sobie: ten z nas, który znalazłby się
w podobnej sytuacji, będzie mógł liczyć na pomoc drugiego. Uzgodniliśmy dwojaki sposób postępowania: jeżeli chory nie będzie mógł
już się poruszać, trzeba mu będzie
zaaplikować śmiertelną dawkę trucizny, jeżeli przeciwnie będzie on jeszcze
zdolny do poruszania się, wystarczy pozostawić u jego wezgłowia
dostateczną ilość pastylek,
by mógł dokonać
samobójstwa.
Prof. Józef Maria
Bocheński (dominikanin): Podręcznik
mądrości tego świata
Gdy dalsze życie wydaje ci się na pewno i bezwzględnie nieznośne popełń samobójstwo.
Starożytni mędrcy zwykli byli mówić porta semper aperta est "Brama jest zawsze otwarta". Uzasadnienie tej zasady powinno być jasne. Wyobraźmy sobie człowieka, który cierpi straszliwie, który wie, że nie znajdzie ulgi w tym cierpieniu, a więc, że nie ma żadnej możliwości prowadzenia dobrego życia. Widać intuicyjnie, że w takim położeniu popełnienie samobójstwa jest celowe.
Marian
Brandys: Jasienica i inni
(Uwaga: tekst ujęty w znaki ť Ť to fragmenty dziennika pisanego przez Jerzego Zawieyskiego, ówczesnego członka Rady Państwa, i przepisany przez M. Brandysa. - A.R.).
Ť 16
kwietnia 1968.
Gdy tylko wszedłem do domu, był telefon z Kancelarii Rady Państwa, od dra Gaszkowskiego, że musi odebrać auto. Zapytałem, czy przysługują mi trzymiesięczne pobory. Odpowiedział, że nie.
Jutro jadę do Księdza Prymasa, aby pomodlić się w intencji wszystkich moich spraw. Na tym urywam ten dziennik. W przyszłości opiszę, jeśli będę żył, dalszy ciąg mojego dramatu politycznego, który na tych kartkach tutaj rozwijałem ť.
"[...] Ostatni fragment dziennika, jaki przepisałem do mojego notesu, pochodzi z 14 kwietnia 1969 roku:"
ŤW "Czytelniku", gdzie odniosłem korektę, dowiedziałem się, że wydawnictwo zwleka z drukiem książki "Pomiędzy plewą a manną". Istnieje obawa, że cenzura może nie puścić opowiadania o Rejtanie [...]ť
"W sześć dni później, 20 kwietnia 1969 roku, o godzinie czwartej nad ranem dopadła go choroba. Przez całe życie chorował na serce, ale decydujący cios zadała mu zbyt długo i zbyt gwałtownie burzona krew. Wylew w mózgu poraził go częściowym paraliżem (agrafia) i odebrał mu mowę (afonia).
18 czerwca l969 roku - w środku nocy - wydostał się ze swego pokoju na korytarz i nadludzkim wysiłkiem, którego wprost pojąć nie mogli lekarze starający się później odtworzyć przebieg zdarzeń, dotarł do otwartych drzwi prowadzących na taras. Potem, podsunąwszy się pod samą balustradę tarasu, podciągnął się na nią i z czwartego piętra runął na asfalt ulicy. Zabił się na miejscu.
Ludzie dużo mówili o tej śmierci. Na ogół nie wątpiono, że to było samobójstwo. Za tą wersją przemawiały fakty, a ostatecznie potwierdziła je nieobecność na pogrzebie opiekuna i przyjaciela Zawieyskiego, Wielkiego Prymasa Polski, który w sprawach ochrony życia ludzkiego - tak rodzącego się, jak gasnącego - nie dopuszczał żadnych kompromisów.
Erich Maria Remarque: Na Zachodzie bez zmian
Opis konającego Niemca. Tkwił w leju po wybuchu, wołając coraz słabiej: "Dobijcie mnie", a koledzy, chociaż chcieli, nie mogli mu pomóc i dobić go, bo znajdowali się pod huraganowym ogniem Francuzów.
Józef
Białoskórski: 10 lat piekła w Legii Cudzoziemskiej
"Arabowie zniknęli.
Nie śmieliśmy jednak ruszyć się z miejsca, więc pogrzebaliśmy trzech zabitych i siedzieliśmy pożywiając się, czym kto miał. Leżało między nami dwóch rannych, którzy padli zaraz o świcie i przez cały dzień taplali się w kałużach krwi pod palącym słońcem, nie opatrzeni i na wpół nieżywi. Męczyli się strasznie.
I wtedy nastąpiła scena, której do końca życia nie zapomnę. Kompania stanęła w czworoboku, padła komenda: "prezentuj broń", i tak staliśmy patrząc, jak obaj ranni z przestrzelonymi piersiami leżeli spokojnie, wyciągnięci, nie jęcząc już nawet, tylko zamglonymi oczyma spoglądając w słońce.
Porucznik zasalutował, potem przełożył broń z lewej ręki do prawej. Huknęły dwa strzały, potem jeszcze dwa, padła komenda: "do nogi broń", i koniec.
Paul Johnson: Historia Żydów
Masada, niesamowita, wysoka na czterysta metrów skała, którą [...] Herod przekształcił w ogromną twierdzę. [...] Kiedy wódz rzymski Silva ostatecznie zajął ją pod koniec roku 72 r. n. e., w fortecy było 960 powstańców i uchodźców: mężczyzn, kobiet i dzieci. [...] Jej upadek był nieunikniony i kiedy stało się to oczywiste, Eleazar zmusił lub przekonał pozostałych obrońców do aktu masowego samobójstwa. Ocalały dwie kobiety i pięcioro dzieci, kryjąc się w jaskini. Fragmenty ubrań, sandały, kości, kompletne szkielety, kosze, fragmenty rzeczy osobistych - spiżarnie pozostawiono nienaruszone, by dowieść Rzymianom, że masowe samobójstwo nie było podyktowane głodem. Zaświadczają one o pozbawionym nadziei męstwie obrońców [...]. Pomiędzy znalezionymi skorupami jest coś, co wydaje się być losami rzucanymi przez ostatnich dziesięciu, by zdecydować, kto ma zabić najpierw resztę, a potem siebie. Obfite świadectwa nabożeństw odprawianych w synagodze fortecy i fragmenty czternastu zwojów ksiąg biblijnych, sekciarskich i
apokryficznych wskazują, że był to garnizon bojących się Boga wojowników, pozostających pod głębokim wpływem ogromnej mocy literatury żydowskiej.
Witold Gombrowicz: Dzienniki 1957-61
"Odwiedziłem M. w szpitalu - kona od wielu miesięcy, coraz gruntowniej, ale, jak mówią lekarze, będzie miał konania jeszcze na dobrych parę tygodni. Leżał bez ruchu, głowa na poduszce, zjadany po kawałeczku przez śmierć, co dzień troszkę bardziej umarły. Czy, i jak bardzo, cierpiał?
W pokoju było też kilku żyjących - powiedziałbym asystentów, bo asystowali... z minami zakłopotanymi i nie wiedzącymi co począć, oddzieleni od tego męczennika przeświadczeniem, że nie ma rady i trzeba doczekać, aż wyciągnie kopyta. "Żyje się samemu i umiera samemu" - myśl Pascala. Niezupełnie. Żyje się jednak w gromadzie i jeden drugiemu dopomaga, a dopiero gdy śmierć zastuka człowiek widzi, że jest sam... i sam na sam... jak te zwierzęta gasnące, od których stado oddala się w noc zimową. Dlaczego śmierć ludzka jest wciąż jeszcze, jak śmierć zwierzęca? Dlaczego agonie nasze są tak samotne i tak prymitywne? Dlaczego nie zdołaliście ucywilizować śmierci?
Pomyśleć, że ta rzecz przerażająca, agonia, grasuje wśród nas równie dzika, jak za pierwszych dni stworzenia. Niczego nie dokonano z tym w ciągu tysiącleci, nie tknięto tego dzikiego tabu! Uprawiamy telewizję i używamy kołder elektrycznych, ale umieramy dziko. Zdarza się, że nieśmiała strzykawka lekarza po kryjomu skróci męki zwiększonymi dawkami morfiny. Wstydliwy zabieg, zbyt drobny jak na olbrzymią powszechność umierania. Domagam się Domów Śmierci, gdzie każdy miałby do dyspozycji nowoczesne środki lekkiego zgonu. Gdzie można by umrzeć gładko, nie rzucając się pod pociąg, lub wieszając na klamce. Gdzie człowiek znużony, zniszczony, skończony, mógłby oddać się przyjaznym ramionom specjalisty, aby mu zapewniona została śmierć bez tortury i hańby.
Dlaczego nie - zapytuję - dlaczego nie? Kto wam broni ucywilizować śmierć? Religie? Ach, ta religia... dziś zabraniająca samobójstwa, wczoraj nie mniej gromko zakazująca środków znieczulających... przedwczoraj zezwalająca na handel niewolników, gnębiąca Kopernika i Galileusza... ten Kościół potępiający z hukiem piorunowym, a wycofujący się potem dyskretnie, po cichu... jakąż macie gwarancję, że za lat kilkadziesiąt dzisiejsze potępienie samobójcy nie zmięknie i nie rozejdzie się nieznacznie po kościach? A póki co mamy umierać, jak psy, w drgawkach i rzężeniach - cierpliwie mamy czekać, ścieląc tę drogę powolną milionami konań okropnych, o czym pisze się w nekrologach "po długich i ciężkich cierpieniach"? No nie, rachunek za te "interpretacje" św. tekstów jest już za wysoki i za krwawy, i lepiej aby Kościół wyrzekł się scholastyki, zbyt arbitralnie wjeżdżającej w życie. Ostatecznie, jeśli wierzący katolicy chcą umierać ciężko - ich sprawa. Dlaczego jednak wy, ateiści, lub ludzie tylko luźnie związani z Kościołem, nie odważycie się na coś tak prostego, jak zorganizowanie sobie śmierci? Co was peszy? Zrobiliście, co trzeba, aby bez trudności przeprowadzać się z miejsca na miejsce, gdy zmieniacie mieszkanie, ale gdy idzie o przeprowadzkę na tamten świat, chcecie, aby to odbywało się po staremu, przedwieczną metodą zdychania?
Jakież mroczne jest to niedołęstwo wasze! Pomyśleć, iż każdy z was wie doskonale: nikt z jego najbliższych nie wymknie się konaniu, chyba że spotka go nadzwyczajne szczęście śmierci nagłej i niespodziewanej; każdy zostanie stopniowo zniszczony, aż czasem oblicze jego stanie się nie do rozpoznania - i wiedząc o tym, znając ten los nieunikniony, palcem nie ruszycie, aby oszczędzić sobie męki. Czegoż się obawiacie? Że zbyt wielu ludzi umknie, jeśli zanadto uchylicie furtki? Pozwólcie umierać tym, co śmierć wybierają. Nie zmuszajcie nikogo do życia niewygodą zgonu - to zbyt podłe.
Szantaż, zawarty w sztucznym utrudnieniu śmierci, jest świństwem, naruszającym najcenniejszą wolność człowieczą. Gdyż moja najwyższa wolność polega na tym, iż w każdej sekundzie mogę postawić sobie hamletowskie pytanie "być, albo nie być?" - i swobodnie na nie odpowiedzieć. To życie, na które zostałem skazany, może mnie zdeptać i zhańbić z okrucieństwem bestii dzikiej, ale jest we mnie jedno wspaniałe i suwerenne urządzenie - że mogę sam siebie pozbawić życia. Jeśli zechcę, mogę nie żyć. Nie prosiłem się na świat, ale przynajmniej pozostaje mi prawo odejścia... i to jest fundament mojej wolności. A także godności (bo żyć z godnością znaczy żyć dobrowolnie). Ale fundamentalne prawo ludzkie do śmierci, z tych co to powinny być zamieszczone w konstytucji, uległo stopniowej a nieznacznej konfiskacie - na wszelki wypadek urządziliście to tak, aby było jak najtrudniej... i jak najstraszniej... aby było trudniej i straszniej, niż być powinno przy obecnym poziomie techniki. To nie tylko wyraża waszą ślepą afirmację życia, w skali już zupełnie zwierzęcej - to przede wszystkim jest wyrazem niesamowitej gruboskórności waszej, gdy idzie o ból, którego jeszcze nie doświadczacie, o agonię, która jeszcze nie jest waszą - to ta głupia lekkomyślność, z jaką się znosi umieranie, póki ono jest jeszcze cudzym umieraniem. Te wszystkie względy i względziki - dogmatyczne, nacjonalistyczne, życiowo-praktyczne - cała ta teoria, cała ta praktyka, roztacza się jak ogon pawi... z dala od śmierci. Jak najdalej."
Myślę jednak, że na Pańskich poglądach musiały zaważyć w pierwszym rzędzie osobiste przeżycia i doznania.
A.R.: To prawda. Wypowiedzi innych osób, docierające do mnie w sytuacji, gdy leżałem wygodnie w łóżku z książką w ręku, nie miały tej mocy sprawczej, co przeżycia bezpośrednie.
Opowiem Panu o kilku z nich, ograniczając się do przeżyć związanych z eutanazją; przypadki autoeutanazji osób mi znajomych lub nawet bliskich pominę, choć było ich kilkanaście. Zacznę jednak od wspomnień o własnych lękach przed cierpieniem. Gdy byłem kilkunastolatkiem, znałem cierpienie niemal wyłącznie z literatury oraz z obrazów oglądanych w kościołach (freski i obrazy olejne piekła i dręczonych okrutnie
męczenników, co krok wizerunki nagiego Ukrzyżowanego) oraz z pospolitych w ówczesnym Wilnie widoków dręczenia zwierząt, zwłaszcza koni i psów. Cierpienie wydawało mi się często zasłużone albo zbawcze, uszlachetniające, lub nieważne, bo dotyczące zwierząt. A przede wszystkim było ono cudze. Dopiero gdy przyszła wojna, w której sam wziąłem udział, służąc w roku trzydziestym dziewiątym w artylerii zmotoryzowanej, uświadomiłem sobie, że mogę z niej wyjść ślepy lub z flakami na wierzchu.
Lęk nie opuszczał mnie do chwili, gdy mój żołnierz znalazł w opustoszałym magazynie nowiutkiego visa i podarował mi go. Ten fakt od razu zrobił ze mnie "gieroja". Wiedziałem, że albo przeżyję, albo się zabiję, unikając koszmaru związanego z cierpieniem, które jest, moim zdaniem, złem absolutnym. Żadnym tam "darem cierpienia".
Podobne samopoczucie obserwowałem u pewnej Żydówki, przyjaciółki moich rodziców. Była ich uczennicą w czasach, gdy mieli prywatne gimnazjum żeńskie w Przemyślu. Podczas okupacji mieszkała w Warszawie po stronie aryjskiej. Wpadając do rodziców mówiła zwykle ze śmiechem: "Mnie Niemcy żywej nie wezmą na mydło", i wskazywała na swoją torebkę, w której nosiła ampułkę z trucizną.
A teraz o moich doświadczeniach związanych z eutanazją.
W okupowanej Warszawie dostał się w ręce gestapo mój wuj, Jan Dybowski, aktywny działacz polskiego państwa podziemnego, oraz jego żona. Chory na cukrzycę wuj wkrótce już nie żył, ale jego żona - zdrowa, w sile wieku kobieta - mogła znieść dużo. Z więzienia na Pawiaku dotarła do naszej rodziny wiadomość, że ciotka Wiktoria, straszliwie skatowana, cierpi nieludzko, a pożyć może jeszcze długo. "Trzeba pomóc ciotce umrzeć" - powiedziała mi siostra. Od znajomej chemiczki dostałem cyjanek potasu, który przemycono na Pawiak. Ciocia umierała kilkanaście sekund. Ustały jej cierpienia. Akceptuję to, co wtedy zrobiłem.
Pewne inne swoje doświadczenie okupacyjne opisałem kiedyś w opowiadaniu pt.: "Na stos!" Przytoczę jego fragmenty:
"Pod
koniec dnia pognali nas do
kościła św. Stanisława na Woli.
Kościół zapełniali sami mężczyźni, siedzieli i leżeli gdzie
popadło. Niektórzy brudni
i pokrwawieni... Położyłem
się w pobliżu wejścia. W
pewnej chwili weszło kilku Niemców, którzy zaczęli rozglądać się po leżących. Przez głowę
przemknęła myśl: biorą
zakładników. Podkuliłem nogi, ręką zasłoniłem twarz. Po chwili poczułem
uderzenie butem w
plecy i usłyszałem "Auf!".
Kilkunastu z nas wyprowadzili na
zewnątrz kościoła i podzielili na
czwórki. Odetchnąłem; zrozumiałem, że pogonią nas do jakiejś
roboty. Przy ogrodzeniu kościoła leżało
sporo porozbijanych mebli i stał
kanister. Pewnie z
tych przygotowanych przez
powstańców z zamiarem oblewania
czołgów. Kazali nam zrobić duży stos,
pokropić benzyną i podpalić. Potem zaprowadzili nas nieco dalej, gdzie leżało wiele trupów mężczyzn i kobiet
poukładanych pokotem i kazali
je nosić na płonący stos. W pewnym momencie, gdy nieśliśmy
jakiegoś mężczyznę, ten poruszył się i jęknął. Upuściliśmy go
na ziemię. Podszedł
jeden z pilnujących nas
żołnierzy, zawołał "Scheisse!"
i cofnął się. Wtedy zbliżył się drugi
i skierował karabin
w pierś leżącego. Huknął strzał. Ponagleni
rzuciliśmy drgające ciało na stos."
Po raz ostatni spotkałem się z eutanazją, gdy byłem już stary, a więc wtedy gdy się już kiepsko widzi i słyszy, ale mocniej przeżywa, bo przybywa czasu na rozmyślania.
Miałem sąsiada, z którym się lubiliśmy. Łączyły nas wspomnienia podobnych przeżyć, zbliżone poglądy, podobne sympatie i nienawiści. Kiedyś nadeszły dla niego złe czasy. Zaczął tracić władzę w rękach. Lekarze, masażysta, cudowny zielarz - nie znaleźli na to rady. Poprzeczka przyspawana do klucza przestała ułatwiać otwieranie zamka. Potem nie był już w stanie zapiąć guzików u spodni. Wiedział, że czekają go rzeczy jeszcze gorsze. Fizycznie nie cierpiał. Dużo czytał.
Przestał mnie odwiedzać. Kiedyś, gdy zaszedłem do niego, spytał czy nie mógłbym mu pomóc... Znał moje heretyckie poglądy. Odpowiedziałem, że mogę pożyczyć mu książki.
Miał żonę, a w mieście jeszcze siostrę i zamężną córkę.
Kiedyś żona poszła do szpitala na operację. Siostra
przychodziła codziennie około południe. Pewnego dnia znalazła go na podłodze.
Pogotowie, szpital, płukanie
żołądka. Facet kłopotliwy,
nie mogący się
sam obsłużyć. Podrzucili
go szpitalowi psychiatrycznemu.
Dopiero wtedy sumienie mnie ruszyło: poszedłem, aby go stamtąd wydostać. Żeby już zdychał w swoim mieszkaniu, a nie z wariatami. Tylko na to się zdobyłem, bo to, mówiąc bez ogródek, niewiele mnie kosztowało.
R.D.: Słynny francuski lekarz, onkolog, Leon Schwartzenberg, twierdzi, że lekarz, który przyjmuje postawę wyczekującą ze strachu przed obowiązującym prawem, przed czekającym go zgodnie z wyznawanymi poglądami religijnymi potępieniem, albo po prostu z niechęci do angażowania się, jest tchórzem lub hipokrytą. Czy podziela Pan ten pogląd?
A.R.: Tak, podzielam.
Ale łatwo wcielić się w rolę adwokata takiego tchórza i hipokryty. Wszak wszyscy
zachowujemy się podobnie. Prawie
nie ma takich, którzy zaryzykują swoją pozycję, karierę,
szacunek otoczenia po to, by skrócić czyjąś mękę. Ludzkie
duszyczki są niewielkie. Robiono próby z lalką
wielkości człowieka kładzioną
na skraju drogi. Osiemnastu na dwudziestu dodawało
gazu, zamiast się
zatrzymać obok tego pozorowanego nieboszczyka czy
umierającego.
Wiem, do czego
aluzją było to ostatnie Pańskie
pytanie. Znajduję się w sytuacji, w
której można sobie pozwolić na
szczerą odpowiedź. Nie jestem
chrześcijaninem. Jezus (wbrew
poglądom starotestamentowym)
mówił, że bliźnimi są wszyscy ludzie i że
wszystkich ich należy
kochać jak siebie samego. Nawet wrogów? Wyznaję, że
nie stać mnie
na to. Sam zabijałem. Niektórzy
ludzie są mi obojętni, a inni tak
wstrętni, że jestem zadowolony dowiadując się, że szlag ich trafił. I są tacy,
których lubię, nawet kocham. Na ogół,
co prawda, są
to już dzisiaj tylko ich
wyobrażenia. A poza tym siebie kocham bardziej niż tych, których uznaję za
bliźnich. Gdy trzeba
coś zrobić, ryzykując własną skórę,
nie biorę w tym udziału. Kiedy byłem młodszy, robiłem to czasem dla
sportu lub na złość swoim wrogom.
Wróćmy na chwilę do sprawy mego sąsiada. Wiedziałem, że jeżeli odkryją, iż go uśmierciłem lub pomogłem mu umrzeć, znajdę się w sądzie. A jeśli powołam się na swoje poglądy lub przytoczę sędziemu słowa Chrystusa: "Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni", trafię do szpitala wariatów - tam, gdzie trafił mój sąsiad, gdy nie powiodła się jego próba autoeutanazji.
R.D.: W Polsce daje się obecnie zauważyć wzrost zainteresowania eutanazją. Czym Pan to tłumaczy?
A.R.: Cóż, wszystko płynie. Minęły czasy, gdy niedoszłych samobójców karano śmiercią w majestacie prawa; czasy, kiedy mego wuja, lekarza, Andrzeja Domaszewicza, który mając lat 70 dokonał autoeutanazji (było to na Litwie, w Poniewieżu, w 1935 roku),
pochowano pod płotem cmentarnym, w tzw. nie poświęconej ziemi (cmentarze były wówczas na Litwie we władaniu kleru).
Czas płynie. Do świadomości Polaków docierają
wieści nie z zaświatów, ale z Francji,
Holandii, Niemiec, Australii i Stanów
Zjednoczonych, gdzie poglądy
na eutanazję ulegają zmianie. Sam jestem od kilkunastu lat członkiem
dwóch zagranicznych towarzystw,
które walczą o prawo człowieka do godnej śmierci. We Francji - Association pour le Droit de
Mourir dans la Dignité. W
Niemczech - Deutsche Gesellschaft für Humanes Sterben.
R.D.: Informacje dotyczące omawianych tu zjawisk
pojawiają się w telewizji, radiu i prasie
polskiej. Problem eutanazji bywa
też poruszany podczas dyskusji organizowanych na wyższych uczelniach.
Co się tyczy kodeksów, jest ich wiele. Spośród tych, w których znajdują się przepisy dotyczące uśmiercania wymienię kilka znanych w Polsce przynajmniej z tytułu: kodeks Hammurabiego, Mojżesza, Hipokratesa, Justyniana, Mahometa, Napoleona, Boziewicza (tzw. honorowy).
Lekarze na owym zebraniu powoływali się dość wybiórczo na dwa kodeksy. Z kodeksu Mojżesza przytaczali wpleciony w jego księgi dekalogowy zakaz zabijania, pomijając dziesiątki miejsc, w których nakazuje się zabijać - wprost lub pośrednio. Cytowali z namaszczeniem fragmenty kodeksu Hipokratesa, pomijając fakt, iż "Hipokrates sądził, że mózg jest rodzajem nieczułej i zimnej gąbki, której jedyną rolą jest wydzielanie śluzu, mającego ochładzać gorące serce" (Hoimar v. Ditfurth, Duch nie spadł z nieba). Z przysięgi Hipokratesa nie zacytowali fragmentu, w którym zobowiązywał się on: "Stanowczo nie będę wykonywał wycięcia chorym na kamień". A ja cieszę się, że operujący mnie na kamień chirurdzy zlekceważyli to, na co przysięgali.
Rozumiem jednak wielu polskich lekarzy zwalczających eutanazję. Dla filozofów, prawników, teologów są to (jak w bajce Jachowicza) tylko słowne igraszki, lekarzom zaś chodzi o życie - o życie zawodowe, zagrożone przez rozpowszechniane obecnie poglądy i nawyki myślowe.
R.D.: Jeszcze jedno pytanie. Zdefiniował Pan eutanazję jako uśmiercenie człowieka przez człowieka dla dobra uśmiercanego. A przecież bywa i tak, że ułan nie żałuje naboju dla swego konia, gdy ten złamie nogę. Czy to także forma eutanazji?
A.R.: Tak, oczywiście. Ograniczyłem się w rozmowie o eutanazji tylko do gatunku ludzkiego, aby ułatwić myślenie na ten temat. Sądzę jednak, że jakościowo nic się nie zmieni, gdy zastąpimy gatunek ludzki zbiorem ludzi i zwierząt. Nastąpi natomiast zmiana ilościowa w stosunku liczby eutanastów do liczby matadorów: będzie on praktycznie równy zeru, nie zaś jak oceniłem poprzednio, jednej stutysięcznej. Muszę wyznać, że sam ze smakiem zjadam soczysty befsztyk z cebulką...
R.D. Wobec tego teraz ja zacytuję Panu fragment z Dziennika Witolda Gomrowicza.
Rozpłakała się trzynastoletnia Andrea. Nad wszystkim jednak zapanowało rozżalenie Dusia, wznoszące się jak śpiew Izoldy - on za Stepa oddałby najukochańsze konie. Miał twarz złamaną - i była to twarz w dziwny sposób osłabiona, jakby małego dziecka - osłabiona może nikłością tej rozpaczy, z powodu psa tylko... dla której nie mógł domagać się od nas pełnego uznania.
Wydobył rewolwer z szuflady - dosiadł konia - galop porwał go w noc - my czekaliśmy, zaniepokojeni i bezradni wobec gniewu, który przepadł na polach, uniesiony koniem. Czy zabije Garania za zabicie psa? No, tak źle się nie skończyło. Duś, dojechawszy do estancji Garania i ujrzawszy jego psy chciał strzelać do nich - ale wypadł estanciero i jął przepraszać, tłumaczyć, że działał w obronie maciory, którą psy zagryzłyby na śmierć. Więc gniew odszedł biednego Dusia i pozostała tylko żałoba po psie najwierniejszym. - Dlaczego pan mi to zrobił? - pytał. Przecież byłem zawsze dobrym sąsiadem. Odjechał. Zaczął szukać po nocy ciała. Znalazł. Okazało się, że Step był jeszcze żywy. Zaszyty w krzakach, zdychał. Przywieziono go na tych dziwnych sankach, którymi tutaj jeździ się po ziemi, jak po śniegu.
Duś, Jacek Dębicki, panna Jeanne i ja poszliśmy do stajni - tam leżał pies dyszący i wstrząsany drgawkami. Narada: skrócić mu męczarnie? Męczarnie były przeraźliwe - i był w nich zamknięty, nam niedostępny, na osobności, sam.
Scena, która mnie zaniepokoiła: noc, ta stajnia, my prawie po ciemku nad rozpętanym diabelstwem bólu. W naszych rękach było natychmiastowe zakończenie tego... Wystarczyłoby strzelić. Czy strzelimy? My, cztery istoty ludzkie "z innego świata", wyższego, cztery demony z anty-natury, cztery anty-psy. Jedyne co nas łączyło z tym stworzeniem, to zrozumienie bólu - ten smak znaliśmy.
Czy skrócić męki? Głosowanie. Ale to wymaga bardziej szczegółowego omówienia.
Pierwszy anty-pies. Panna Jeanne. Urodziwa, lat 20, rodzice jej - multimilionerzy, przerzucana z Paryża do Rzymu, z Rzymu do Londynu, do Stanów, statkami, aeroplanami, pierwszorzędne szkoły, luksusowe instytuty, wciąż zmieniane, z których nic nie wyniosła oprócz pięciu języków, którymi mówi jak własnym. W jakim języku myśli? Luksusowa - i komunistka - bo luksusowa - a więc z nadmiaru, z przesytu... Trzeźwa, energiczna, dzielna - nowoczesna i ateistka. Widząc ją przed tym psem uprzytomniłem sobie, że przecież sprawiedliwość komunistyczna, jak i katolicka, nie obejmuje zwierząt. I dla tej doktryny ludzkość kończy się na człowieku. Zabrania wyzysku człowieka przez człowieka - zgadza się na wyzysk zwierzęcia. Co, dodajmy nawiasowo, nie bardzo jest zrozumiałe. Nie jest w porządku. Gdyż, jeśli religia wyrzuca zwierzęta na margines, jako bezduszne, dla materializmu nie ma zasadniczej różnicy pomiędzy cierpiącą materią a materią ludzką... Jakże tedy zachowa się wobec psa cierpiącego panna Jeanne - gdy jej wyrozumowana moralność nie ma tu nic do powiedzenia? Co pocznie?
Zrobiła z siebie kobietę! Dziwne... w mgnieniu oka rozebrała się... nie tyle z komunizmu, ale i z człowieczeństwa. Przemieniła się w kobietę - schroniła się w płeć..., cóż za nagła erupcja seksualizmu w sferę bólu, jakby płeć mogła coś poradzić na ból...
stała się kobietą, czyli miłością, czyli miłosierdziem, czyli litością. Nachyliła się nad psem z czułością matczyną. Czyżby, jako kobieta, mogła więcej wobec cierpienia, niż jako człowiek? Czy też pogrążyła się w płeć, aby wymknąć się własnemu człowieczeństwu?
Gdy jednak stała się kobietą, śmierć wydała się jej gorsza od bólu. Zaczęła kochać tego psa okrutnie - domagając się jego życia choćby za cenę jego bólu. - Nie, nie - powiedziała, drżąca. - Nie zabijajcie go!
Drugi anty-pies z wyższej, ludzkiej sfery. Jacek Dębicki. Katolik, gorąco wierzący. Ale jego katolicyzm jest tutaj równie nie do użycia, jak komunizm panny Jeanne. Bóg także nie ma tu nic do roboty. Nie ma zbawienia dla psa. Stąd moje wrażenie, jak gdyby on nachylając się nad psem uchylał się Bogu - on teraz jest "wobec" zwierzęcia, to znaczy nie "wobec" Boga. Zupełnie inny rejestr jego istnienia. Jest "z psem", jak gdyby rezygnując z duszy nieśmiertelnej, zrównał się, utożsamił z nim w męczarni. I zgoła zwierzęca zgroza wobec bólu rośnie w nim - buntownicza i bluźniercza. Co widzę, jednak?! Widzę (bo prawie to widziałem, choć raczej "wiedziałem"), że w innym rejestrze nie wyzbywa się ani na jotę godności ludzko-katolickiej, a zgroza przemienia mu się tutaj w litość... zalegalizowaną... cywilizowaną... dobrze wychowaną... ach, prawda, zapomniałem, że Bóg, sam bezwzględny dla zwierząt, zezwala, aby nad nimi litował się człowiek - a więc jemu wolno, ma przecież aprobatur Kościoła! Ale ludzkość, którą w sobie odnalazł, nie jest braterskim stowarzyszeniem się ze zwierzęciem, ale właśnie ludzkością, czyli odczuciem bólu psiego z wysoka, z dystansu owej duszy - i, zatem, znów zawiera w sobie pierwiastek lekceważenia i okrucieństwa. Decyzja, którą poweźmie, będzie chyba dyktowana trzema względami: przede wszystkim, współczuciem zwierzęcym, zgoła dzikim, spontanicznym; po wtóre tą, już bardziej ludzką i uduchowioną kalkulacją, że życie psa, bezduszne, nie ma większej wagi; po trzecie (myśl bardziej jeszcze duchowa), że jak najprędzej trzeba skończyć z sytuacją, która dla duszy i Boga jest nieco żenująca.
- Zabijcie go - powiedział. - Nie wyliże
się.
Trzeci anty-pies. Ja. Dla mnie nie ma żadnej wyższej instancji. Nawet psa nie ma. Jest tylko przede mną kawałek umęczonej materii. Rzecz nieznośna. Nie mogę wytrzymać. Zdybany tą męką w tej stajni, żądam żeby temu położono kres. Zabić! Zabić! Zatrzymać maszynę bólu! Niech tego nie będzie! Nic innego nie można zrobić, tylko to! Ale to możemy!
Czwarty anty-pies. Duś. Agronom, dziedzic, myśliwy, sportowiec, koniarz i charciarz. Pomiędzy nim a nami - zupełny rozdźwięk, on z innej rzeczywistości. Nie lęka się bólu "jako takiego", jak ja. Nie rozgląda się za sprawiedliwością powszechną, jak ten katolik i tamta komunistka. Odrzuca abstrakcje, nie chwyta ich, nie chce. Istnieje pośród istot z krwi i kości, jest istotą wśród istot, ciałem wśród ciał. W głębi ducha nie wie, co to równość. Jest panem. Psa tego pokochał, więc bez skrupułu skazałby na męki czterdzieści milionów mrówek i dziesięć tysięcy wielorybów... gdyby to mogło przynieść psu ulgę. Dla stworzenia bliskiego, które zna, gotów na wszelkie poświęcenie - ale nie chce znać wszystkiego, zadawać się ze wszystkim, chce pozostać w kręgu swego ograniczonego odczuwania. Woli nie widzieć tego, co jest poza zasięgiem jego wzroku. A psa pokochał miłością pana - pokochał, gdyż jego uwielbił pies - kocha w nim to psie uwielbienie. A więc egoizm pana i władcy, arystokratyczne uczucie zrodzone z bezwzględnej wyższości ludzkiej, natura cała jest dla niego, jemu ma służyć, on, podporządkowując sobie wszystkie poślednie istnienia, jest rozdawcą łask. I wydał mi się najbardziej "anty" z nas
wszystkich - w tej ciemnej stajni, nad psem, absolutny król stworzenia, głoszący: wszystko dla mnie.
Ale było to może najbardziej zgodne z naturą. I gdyby pies mógł rozumieć, jego zrozumiałby, nie nas.
Z
delikatnością bolejącej matki
powiedział: - Poczekajmy. Może nie zdechnie.
Drapieżna miłość, przedłużająca męczarnię, żeby uratować - sobie - psa.
Scena ta, jak z dramatu, nie byłaby tak natężona i nagląca, gdyby nie rzężenie i biegające za nami psie oczy."
A.R.: Tak. Oto wspaniały przykład, w którym z czworga bohaterów dramatu dwaj okazali się eutanastami zwierząt, jeden - egoistą, a jeden... "miłosierną" kobietą. Wyszliśmy poza temat zawarty w tytule naszej rozmowy, czyli eutanazję. W domyśle - eutanazję ludzi. Tak więc dzięki ułańskiemu koniowi ze złamaną nogą i gombrowiczowskiemu psu poznaliśmy przypadki, gdy dobroczynnie uśmiercanymi mają być koń i pies. W ten sposób eutanazja sięgnęła zwierząt. Są to przypadki w praktyce ludzkich poczynań niezwykle rzadkie. Podobnie zresztą jak eutanazja ludzi.
My jednak
idźmy dalej i skupmy swoją uwagę
na matadorach, na matanastach zwierząt.
Zachęcam do tego nie po to, aby nas, ludzi skłonić do zmiany wrodzonych
zachowań, ale jedynie po to, aby
uświadomić sobie chociaż na chwilę, na czym polega przynależność do gatunku homo sapiens.
Pozostajemy nieustannie członkami klubów myśliwskich, klientami sklepów mięsnych, naukowymi wiwisekciarzami, tępicielami szczurów i owadów, hodowcami różnych zwierząt dla swych potrzeb cielesnych i psychicznych, chociaż niekiedy także śmiesznymi hinduskimi mnichami omiatającymi przed sobą ścieżkę, by nie nadepnąć na mrówkę itd. itd. Okazuje się, że "dokonania" ludzkich matanastów na zwierzętach są przeogromne. Jesteśmy "panami" zwierząt. Ubój jest naszym prawem "naturalnym". Potwierdzają to fakty oraz święte i nie święte księgi. Fascynujące wytwory ludzkiego umysłu.
R.D.: Pójdźmy jednak tym tropem do końca kierując teraz naszą uwagę na uśmiercanie ludzi. Otóż i w tym przypadku "dokonania" ludzkich matanastów były i są ogromne. Takie świadome uśmiercania ludzi przez ludzi, bo o tym procesie mowa (nazwijmy je podobnie jak i uśmiercania zwierząt przez ludzi - matanazją), towarzyszą gatunkowi homo sapiens od jego zarania po dzień dzisiejszy i nic nie wskazuje na zaniknięcie owego procederu. Nawet zawodowi głosiciele hasła "nie zabijaj" biorą udział w matanazjach lub nakłanianiu i podżeganiu do nich. Wystarczy, że ulokują się po "właściwej" (sprawiedliwej) stronie. To znaczy po stronie aktualnie legalnego wymiaru sprawiedliwości, po stronie tzw. sprawiedliwej wojny, po stronie zwalczającej wszelkiego rodzaju świętokradztwa lub w celu tzw. obrony koniecznej dotyczącej osoby, rodziny, plemienia, rodu, narodu, bóstwa, idei.. Takie sytuacje są wszystkim znane, że nie wspomnę na przykład, o wykorzystywaniu ludzi lub ludzkich tkanek dla celów kultowych.
A.R.: Przytoczę przykładowo sytuację rozpowszechnioną w kręgu kulturowym pewnego kraju w Południowej Ameryce, gdzie nienaruszalność ogniska domowego jest obowiązująca. Podróżny, zanim przekroczy ogrodzenie musi klaskać i wzywać tak długo gospodarza, aż ten wyjdzie z domu i zaprosi go na teren fazendy. Zbędne są napisy w rodzaju "zły pies". Zabicie nie zaproszonego gościa na własnym terenie jest usprawiedliwione, a więc bezkarne. Zadano mi kiedyś następującą zagadkę. Upalną nocą
śpi w pokoju na parterze właściciel mieszkania. W pewnym momencie budzi się i widzi zaglądającego przez otwarte okno mężczyznę. Chwyta za broń i strzela. Słyszy upadek ciała za oknem. Co powinien zrobić, aby uniknąć kłopotów? Odpowiedź: wstać i wciągnąć trupa do środka.
Zreasumujmy nasze rozważania. Istnieją dwa obszary ludzkiej aktywności polegające na uśmiercaniu. Jeden - olbrzymi, to matanazja ludzi i zwierząt, drugi - znikomy, to eutanazja ludzi i zwierząt.
R.D.: Czemu przypisze Pan tę ogromną liczbę dokonywanych przez ludzi matanazji (idącą corocznie w miliony w odniesieniu do ludzi i w miliardy w odniesieniu do zwierząt) przy jednocześnie znikomej, sporadycznej liczbie eutanazji na ludziach i zwierzętach, dokonywanych przez ludzi w tym samym okresie czasu?
A.R.: Potędze egoizmu i słabości altruizmu pojmowanego jako przeciwieństwo egoizmu.
Matanazja, owo egoistyczne uśmiercanie innych istot dla własnego indywidualnego dobra lub dla dobra "swoich", czyli ludzi należących do wspólnot uznawanych za swoje, jest postawą typową od tysiącleci dla ludzkiego gatunku (i nie tylko dla niego). Jest naturalną, biologicznie wrodzoną, powszechną ludzką potrzebą, pragnieniem ludzi, a wiec ich dobrem. Egoizm jest jedynie opisaniem, nazwaniem tego faktu.
Co się tyczy eutanazji, czyli uśmiercania nie egoistycznego, altruistycznego, to jest ona jeszcze obecnie postrzegana na ogół przez ludzi postronnych jako szokująca anomalia budząca sprzeciw. Jako swoiste wynaturzenie sprzeczne ze zdrowym instynktem do zachowania życia osobniczego, wspólnotowego, gatunkowego, wyobrażeniowego. O tej anomalii najwygodniej nie mówić i nie myśleć. Albo nawet zaprzeczać jej istnieniu.
A jakież irytujące emocje towarzyszą autoeutanazji. "Czegoś takiego nie powinno się tolerować!" "Toć to samodzielne porzucenie nas!" "Wyobcował się!" "Zdradził nas!" "Co za despekt dla nas!" "To wariat!" "Tchórz!" "Niech nie spoczywa na wieki pośród naszych nieboszczyków!"
Nawet ci, którym altruistyczne uczucia miłosierdzia i litości nie są obce, kryją się z nimi wobec potężnej presji egoistycznego otoczenia, w przypadkach, gdy te uczucia wykraczają poza granice ich własnej wspólnoty, i ich partykularnych interesów.
Któż
nie zna ceny,
jaką w naszym kręgu
cywilizacyjnym zapłacił naczelny
wyznawca totalnego altruizmu wobec wszystkich ludzi?
Powyższy tekst można streścić następująco:
Tytuł - T A N A Z J A - "o uśmiercaniu".
Treść - M A
T A N A Z J A - "umarł na cudze życzenie",
E U T A N A Z J A - "umarł na własne
życzenie".
1996-2001 Alfred
Rachalski