prof. Alfred Rachalski

Tadeusz Bury homepage


prof.Alfred Rachalski HomePage

4.20

 

 

 

 

MATADORZY  I  EUTANAŚCI

 

  Rafał Derfla rozmawia z  Alfredem Rachalskim

 

 

 

 

 

     RAFAŁ DERFLA:  Z  radia  i  prasy  wiem,  że  jest Pan zwolennikiem eutanazji.  Zanim  jednak  porozmawiamy  na ten temat, chciałbym ustalić,  co będziemy rozumieć przez eutanazję. Proszę o podanie definicji tego pojęcia.

 

     ALFRED RACHALSKI: Zgadzam się, że od tego trzeba zacząć. Eutanazja to wyraz  obcy,  dla  Polaków  niejednoznaczny,  a jeszcze częściej niezrozumiały.  Uliczny sondaż potwierdził, że wielu ludziom słowo  to  nic  nie  mówi.  Ankieta  na  temat wyrazu elektorat przyniosła  zresztą  podobne  wyniki.  Niektórym  to  słowo było całkiem  obce, innym zaś kojarzyło się z elektrycznością. Termin eutanazja nastręcza jednak  więcej trudności,. gdyż przeciwnicy eutanazji, chcąc ją zdyskredytować, posługują się tym terminem w znaczeniu   stosowanym  przez  hitlerowców, tj. jako synonimem mordowania chorych i więźniów obozów koncentracyjnych.

     Przytoczę   kilka  definicji  słownikowych:  1.  "zabójstwo człowieka na jego żądanie lub pod wpływem współczucia dla niego" (Słownik Języka Polskiego,  PWN); 2. "(w odróżnieniu od ortotanazji, tj.  zaniechania   dalszego  sztucznego  podtrzymywania  życia  pacjenta,  i  zabójstwa  z  litości)  skrócenie  przez lekarza w szpitalu  mąk  pacjenta  w  przedłużającej  się agonii za pomocą śmiertelnej  dawki  środka  uśmierzającego ból" (Wł. Kopaliński, Słownik wyrazów obcych); 3. "spowodowanie z litości łatwej i bezbolesnej śmierci  osoby  cierpiącej  na  nieuleczalną  i bolesną chorobę" (Oxford  Advanced  Learner"s  Dictionary of Current English,  Oxford  University  Press);  4.  "zespół metod powodujących  bezbolesną  śmierć  celem skrócenia długiej agonii lub śmiertelnej choroby" (petit Larousse illustré).

     A  oto  moja  definicja  eutanazji:  jest  nią  uśmiercenie (tanazja)  jednego  człowieka  przez drugiego człowieka wtedy, i tylko   wtedy,   gdy  celem  tego  czynu  jest  dobro  człowieka uśmiercanego.

 

     R.D.:  Czy  samo występowanie  wyrazu uśmiercenie  (równo-  lub  bliskoznacznego  ze   słowami   zabicie,   zabójstwo,  zamordowanie,   mord)  nie  przesądza  o  tym,  że  mamy  do czynienia z czymś definitywnie złym i godnym  potępienia?

 

     A.R.:  Skądże! Wyraz uśmiercenie można kojarzyć również z wyrazami  o  znaczeniu dodatnim, takimi jak miłość, ratunek, poświecenie, wyzwolenie, wybawienie, zbawienie.

     Moim   zdaniem,     dwa  rodzaje uśmiercania człowieka  przez  człowieka. Pierwszy, to uśmiercenie mimowolne, dokonane  bez tego zamiaru, bez pragnienia uśmiercenia. Może ono być   bezwinne,   często   jednak  bywa  wiązane  z  winą,  choć nieumyślną.   Takie   przypadki   uśmiercania   (np.  śmiertelne potrącenie pieszego na jezdni) pominę w dalszych rozważaniach.

     Interesują mnie tylko przypadki uśmiercenia zamierzonego, i to dokonanego przez człowieka, który jest zdrowy na umyśle, tj. który  pragnąc  uśmiercenia,  wie  czego  pragnie.  Istotne jest pytanie:  Cui  bono  pragnie on dokonać uśmiercenia? Dla czyjego dobra?  Cui  prodest?  W  czyim  interesie?  Na  czyją korzyść?

Pytania te wymagają, po pierwsze, zdefiniowania terminu dobro, i po drugie, ustalenia, kto może być "posiadaczem" pragnienia, o którym mowa.

 

     R.D.:  A  więc  pierwsze pytanie: cóż jest tym dobrem, owym  bonum?

 

     A.R.:  Nazywam  dobrem  danej  osoby wszystko to, co jest w danym  momencie  przedmiotem jej pragnienia - zrealizowanego lub doznawanego.  Oto przykłady pragnień, których przedmiot może być czyimś  dobrem  zgodnie  z moją definicją tego słowa: pragnienie zachowania własnego życia; pragnienie jadła i napoju; pragnienie narkotyku;   pragnienie  uniknięcia  cierpienia  fizycznego  lub psychicznego;  pragnienie  niesienia pomocy i opieki; pragnienie zawłaszczania;   pragnienie  dominacji;  pragnienie  uśmiercania innych istot...

 

     R.D.: Niektóre z tych przykładów dobra są  szokujące.

 

     A.R.:  Nie sądzę. Proszę pamiętać, że jako dobro określiłem wyraźnie tylko to, co jest w danym momencie przedmiotem czyjegoś pragnienia.  Nie  przywołuję  żadnego  spośród  innych znaczeń  słowa  dobro.

     Odłóżmy  na  chwilę  rozważania  na  tematy  "ostateczne" i sięgnijmy  do  przykładów  pospolitych.  Napełniwszy żołądek czy wstrzyknąwszy  sobie  narkotyk  osiągamy  (błogo)stan, w którym jadło lub narkotyk przestaje być przedmiotem naszego pożądania, naszym  aktualnym  dobrem.  Gdy  pragnienie to powróci, jesteśmy znów gotowi wiele poświęcić, aby je zaspokoić - niekiedy nawet w myśl  zasady,  że  cel  uświęca  środki albo że bliższa koszula ciału... Zgodnie z moją definicją dobra, pragnienie takie można przezwyciężyć, ale tylko wtedy, gdy kłóci się ono z pewnym innym  dobrem,  które  cenimy  wyżej.  Gdy nie pociągam za spust dubeltówki,  bo mi się żal zrobiło jelonka, to tylko dlatego, że w  tym  momencie  przyjemność  (pragnienie)  zabicia jelonka nie dorównała  memu  pragnieniu  darowania  mu  życia.  Znakomitego przykładu  wyboru  między  dwoma dobrami o różnej mocy dostarcza powieść   Zofii   Kossak-Szczuckiej   Beatum   Scelus.   (sprawa przywłaszczenia rzymskiego obrazu Matki Boskiej).

     Wróćmy   do   naszych   poprzednich  rozważań.  Gdy  pragnę uśmiercić  wroga,  to bywa, że jestem gotów narazić własne życie lub  nawet  je  postradać.  Pragnienie  uśmiercenia  może więc w określonej   sytuacji  przeważyć  nad  pragnieniem  nie narażania własnego  życia.  Mamy  tu  do czynienia z dwoma pragnieniami, a zgodnie z moją definicją dobra - z dwoma różnymi dobrami.

 

     R.D.: Przejdźmy zatem do odpowiedzi na drugie pytanie: kto, Pana  zdaniem,  może  być "posiadaczem" pragnienia uśmiercenia - doznawanego lub zrealizowanego?

 

     A.R.: To jasne: może nim być albo człowiek uśmiercany, albo człowiek uśmiercający.

 

     R.D.:  Czy  rzeczywiście  można  chcieć zostać uśmierconym, chcieć ponieść śmierć?

 

     A.R.: Owszem, tak bywa. Właśnie wtedy może mieć miejsce eutanazja. Może, ale nie musi.

 

     R.D.: Dlaczego tylko może?

 

     A.R.:  Aby doszło do eutanazji, musi się znaleźć człowiek - nazwijmy  go  eutanastą  - w którym pragnienie niesienia pomocy, ulgi, ratunku innym ludziom, przeważy nad pragnieniem uniknięcia własnych  cierpień i kłopotów (ostracyzmu otoczenia, "ciągania" po sądach itp.). Innymi  słowy,  człowiek,  u  którego  chęć wyświadczenia    ostatniej   przysługi  

przeważy   nad   dobrem polegającym  na  zachowaniu  tzw.  świętego spokoju, a niekiedy i własnego życia.    

     Bywa, że uśmiercającym i uśmiercanym jest ten sam człowiek - jest  to  autoeutanazja.  Często  jednak  autoeutanazja nie jest możliwa.   Wymaga   ona  bowiem  od  autoeutanasty  fizycznej  i psychicznej zdolności do dokonania tego czynu.

 

     R.D.:  Zgodzi  się Pan jednak, że eutanazja i autoeutanazja są czymś wyjątkowym?

 

     A.R.:  Tak,  oczywiście,  Pragnienie  zachowania życia jest jednym  z  głównych, instynktownych pragnień człowieka i w ogóle każdej  żywej  istoty.  Stanowi  jedno z jego podstawowych dóbr. Tylko   w  całkiem  wyjątkowych  sytuacjach  pragnienie  własnej śmierci może przeważyć nad pragnieniem zachowania swojego życia. A jedynie w takiej sytuacji zdarza się autoeutanazja. Dokonana w interesie  własnym  (uniknięcie  cierpienia)  lub  niekiedy,  co prawda  bardzo  rzadko,  z  innych powodów. Do nich zaliczam ową "rozkosz bogów" polegającą na zaspokojeniu pragnienia zemsty lub uczucia nienawiści.  Wśród  jej  posiadaczy widzę polskich ochotników na "żywe  torpedy"  z  września  1939  roku, japońskich kamikadze, islamskich  fundamentalistów  wojujących  terrorem  przeciw Izraelowi i Stanom Zjednoczonym oraz wielu innych.

     Wszakże  nawet  typowa  eutanazja  jest  obecnie zjawiskiem niezwykle  rzadkim,  wymaga bowiem obecności drugiego człowieka, gotowego dokonać uśmiercenia kogoś zgodnie z jego pragnieniem, a więc dla jego dobra.

 

      R.D.:  Z  tego,  co Pan powiedział, wynika jednak, że typowy eutanasta  uśmierca drugiego człowieka także dla własnego dobra, bo chęć przyjścia z pomocą jest jego pragnieniem.

 

     A.R.: To prawda, lecz czyni to również - i przede wszystkim -  dla  dobra  uśmiercanego.  Tymczasem  w  ogromnej  większości przypadków  uśmiercania  człowieka  przez  innego  człowieka ten ostatni  kieruje  się   w y ł ą c z n i e   własnym  dobrem.  Takich ludzi nazywam matadorami.

 

     R.D.: Dlaczego?

 

     A.R.:  Wykracza to właściwie poza temat naszej rozmowy, ale chętnie odpowiem.   Najpierw   kilka   słownikowych  definicji   matadora,  które wyróżniają  dwa  znaczenia tego

słowa: 1. "w walkach  byków główny zapaśnik, zadający bykowi śmiertelny cios", "luminarz,  koryfeusz,  znakomitość,  wybitna  osobistość"  (Wł. Kopaliński,  Słownik Wyrazów Obcych);

2. "główny zapaśnik korridy", "osoba  zajmująca  ważne,  wysokie  stanowisko, znakomitość" (Słownik  Języka  Polskiego,   PWN);   3.   "torreador zobowiązany  do uśmiercenia", "osoba wysoko postawiona" (Dictionnaire le petit Robert).

     W  moim rozumieniu słowo matador łączy w całość obydwa te znaczenia. Stosuję je z następującego powodu.

      Każdy  człowiek  identyfikuje się w jakimś stopniu ze swoją wspólnotą  jako  jej  część:  ja  =  my (swoi), on = oni (obcy). Mówiąc  obrazowo, każdy człowiek  jest  także  lub bywa organem  nadorganizmu,  jaki   stanowi  społeczność,  do  której należy. Najczęściej uśmiercania  dokonuje nie tylko   dla   własnego   dobra,  lecz  także  dla  dobra  swoich "wspólników",: pobratymców, współplemieńców, współwyznawców, swych bóstw, itp.

     Dlatego  ten sam człowiek jest równocześnie matadorem w obu znaczeniach   tego  słowa.  We własnych oczach i w oczach swojej społeczności  jest  dobroczyńcą,  a więc znakomitością;  w  oczach obcych  jest  ohydnym  złoczyńcą. Wspaniały, pięknie przyodziany

bykobójca  ucieleśnia  to,  co  mam na myśli: dwoistość postawy, która zależy od przynależności do grupy.

      Kanibala,  który  przynosi  rodzinie mięso, jego żony i dzieci kochają i cenią jako  dobroczyńcę; okoliczni ludożercy zaś boją  się  i  nienawidzą jako złoczyńcę. Żołnierza niemieckiego, który podczas pierwszej wojny światowej, truł fosgenem żołnierzy francuskich, jedni uważali za okrutnego barbarzyńcę i najeźdźcę, inni  za  dzielnego  wojaka,  miłującego  swą stojącą "über alles" ojczyznę  i  pozostającego pod bożą opieką, co potwierdzał napis na  sprzączce jego pasa: "Gott mit uns". Biegunowo przeciwne oceny mogą budzić, na przykład, czyny: synów Izraela - wybrańców Boga, spełniających jego rozkazy,  a  zarazem  morderców  plemienia Moabitów, zabójcy Izaaka;  polskich    pacyfikatorów   okupowanej  Hiszpanii działających  ku  chwale  oręża polskiego (zob. sztychy  z epoki wojen   napoleońskich,   np.   sztych   Philippoteaux  Lanciers polonais);  nazistów zabijających niesprawnych umysłowo rodaków dla dobra Wielkiej Rzeszy; likwidatorów chińskich dziewczynek ku pożytkowi   Państwa   Środka;  komunistów  tępiących  kułaków  w interesie     proletariuszy;    fundamentalistów  zabijajacych niewiernych  -  aby  trafić  do raju, bądź ku chwale swego Boga, albo na polecenie jego przedstawicieli; itp., itd.

 

     R.D.:   Wróćmy   do  Pańskiego  rozróżnienia  eutanastów  i matadorów. Spróbuję powtórzyć definicje tych pojęć.

     Eutanasta to człowiek uśmiercający dla dobra uśmiercanego.

     Matador  to  człowiek  uśmiercający  dla dobra własnego lub swojej  wspólnoty  - rodzinnej, plemiennej, etnicznej, kultowej, religijnej, klanowej, mafijnej itp.

 

     A.R.:   Dodajmy,  że  w  dziejach  ludzkości  eutanastów  i autoeutanastów  było i jest bardzo niewielu, a matadorów mnóstwo - w proporcji może jak jeden do stu tysięcy.

 

     R.D.:  Poznałem już Pańskie poglądy na temat eutanazji. Czy zechce  Pan odpowiedzieć na pytanie, co spowodowało, że stał się Pan zwolennikiem eutanazji i autoeutanazji?

    

     A.R: Dwie grupy czynników wpłynęły i nadal wpływają na moje poglądy  w tej materii. Pierwszą  stanowią wypowiedzi  teoretyczne  innych  osób  oraz  ich  opisy  przeżyć własnych lub cudzych. Na drugą  -  składają  się moje doświadczenia i przemyślenia związane  ze  znanymi  mi  z  autopsji  przypadkami  eutanazji i autoeutanazji.

     Z  wypowiedzi  innych  osób  wymienię  te, które najgłębiej utkwiły  w  mej świadomości. Niektóre zacytuję z pamięci, inne z książek, które mam pod ręką.

 

     Prof. Tadeusz Kotarbiński:  Medytacje o życiu godziwym

 

     "Jednak to nie jest argument przeciwko samolikwidacji jako takiej: po prostu nie wolno w żaden sposób wymigiwać się od obowiązków, każdy ma prawo robić co chce, lecz w granicach zaciągniętych  zobowiązań  i  pod  warunkiem  wywiązywania się z nich.

     Ale  w  tych granicach i pod tym warunkiem niechaj mu wolno będzie  robić  ze  sobą,  co  zechce, nawet odebrać sobie życie, jeśli  to  będzie dla niego złem najmniejszym z możliwych, wedle własnego  rozeznania. I niechby wtedy nie potrzebował ani "palić sobie  w  łeb",  jak to się mówi, ani rzucać się pod pociąg, ani wieszać się na powrozie, ani w inny sposób brutalnie się ze sobą obchodzić.   Dojrzewa  od  lat  problem  eutanazji  w  ogóle,  a eutanazji   dobrowolnej   w   szczególności.   Nie   tylko   nie przeszkadzać bezwzględnie i wszelkimi  sposobami   osobom,   które  po  rozumnym   namyśle   chcą  przyspieszyć  koniec 

własnego  bytu  i wyzwolić  się  z nieuchronnej męki, lecz przeciwnie, okazać im w tej  mierze  życzliwą  pomoc prawną i techniczną. Niechże nauczy nas wszystkich medycyna, jak to robić, a pono można to robić nie tylko  bez  męczarni, lecz nawet z poczuciem euforii. Nadzwyczaj to  ważna dla walki z nieszczęściem umiejętność, tym ważniejsza, że  dojrzewa  również  przeświadczenie,    dobrowolne  umyślne zakończenie własnego życia w warunkach eutanazji zdobędzie sobie uznanie  jako forma końca najbardziej godna ludzi rozumnych, bez porównania  rozumniejsza  niż oczekiwanie na brutalny zwykle akt ze  strony czy to przyrody, czy przypadku, czy wreszcie bliźnich działających  nie  w naszym, lecz własnym interesie. Ludzie boją się  nie  tyle śmierci, ile umierania. Uwolnić człowieka od tego lęku  byłoby  czynem wysoce dobroczynnym. Okazałoby się wtedy, w jak   wysokim  stopniu  możność  pogodnego  myślenia  o  własnej przyszłości  zależy  od  uporania  się z tą zmorą. Dopiero wtedy uroki  życia  możliwego  zajaśnieją  wszystkimi nie przyćmionymi barwami  przed  oczyma  każdego  z  zadających  sobie  rozważane dzisiaj  pytanie".

 

     Henryk Sienkiewicz:        Krzyżacy

 

     Opis zwycięskiego pojedynku Czecha Hlawy z van Kristem zakończony wbiciem w gardło pokonanego Niemca mizerykordii ("krótki sztylet do dobijania konającego przeciwnika "miłosiernym"  ciosem" – Wł. Kopaliński, Słownik wyrazów obcych).

 

Roger Martin du Gard:   Rodzina Thibault

 

            W drugim tomie opis eutanazji dokonanej na ojcu, cierpiącym na uremię, przez syna, który był lekarzem urologiem.

 

     Dr Christiaan Barnard  (Pierwszy na świecie transplantator serc): Good life good death

 

            "Przed kilku laty mój młodszy brat Marius, który także jest kardiochirurgiem, i ja znajdowaliśmy się u wezgłowia pacjenta, duszącego się zwolna na skutek raka płuc.

            To był dzielny, uczciwy człowiek, który z godnością szedł przez życie i bardzo dobrze traktował bliźnich. Przyjął swój los bez skargi. Patrzyliśmy, jak walczy, by złapać oddech. W pewnym momencie otworzył oczy, rozpoznał nas, a miał jeszcze dość siły, aby na jego wychudzonej  twarzy  mógł  pojawić się cień  uśmiechu.  Nie  był  już  w  stanie mówić, ale w jego zapadniętych oczach można było wyczytać wołanie o pomoc. Istniała tylko jedna  skuteczna forma pomocy. Jednak ta forma była zabroniona przez prawo.

      Kiedy  oddaliliśmy  się,  Marius  i ja, przepełnieni zgrozą wobec  naszej  bezsiły,  poprzysięgliśmy sobie: ten z nas, który  znalazłby  się  w podobnej sytuacji, będzie mógł liczyć na pomoc  drugiego. Uzgodniliśmy dwojaki sposób  postępowania: jeżeli chory nie będzie mógł już się poruszać, trzeba  mu będzie zaaplikować śmiertelną dawkę trucizny, jeżeli przeciwnie będzie on jeszcze zdolny do poruszania się, wystarczy pozostawić u jego  wezgłowia  dostateczną  ilość  pastylek,  by  mógł dokonać samobójstwa. 

 

     Prof.   Józef  Maria  Bocheński  (dominikanin):  Podręcznik mądrości tego świata

 

     Gdy dalsze życie wydaje ci się na pewno i bezwzględnie nieznośne popełń samobójstwo.

     Starożytni  mędrcy  zwykli  byli mówić porta semper aperta est – "Brama  jest  zawsze  otwarta". Uzasadnienie tej zasady powinno  być  jasne.  Wyobraźmy  sobie  człowieka,  który cierpi straszliwie, który wie, że nie znajdzie ulgi w tym cierpieniu, a więc,  że  nie  ma  żadnej możliwości prowadzenia dobrego życia. Widać  intuicyjnie, że w takim położeniu popełnienie samobójstwa jest celowe.

 

     Marian Brandys:  Jasienica i inni

     (Uwaga:  tekst ujęty w znaki ť Ť  to fragmenty dziennika pisanego przez  Jerzego       Zawieyskiego, ówczesnego członka Rady Państwa, i przepisany przez M. Brandysa. - A.R.).

 

     Ť 16 kwietnia 1968.

     Gdy  tylko  wszedłem do domu, był telefon z Kancelarii Rady Państwa, od dra Gaszkowskiego, że musi odebrać auto. Zapytałem, czy przysługują mi trzymiesięczne pobory.  Odpowiedział, że nie.

     Jutro  jadę do Księdza Prymasa, aby pomodlić się w intencji wszystkich   moich   spraw.   Na  tym  urywam  ten  dziennik.  W przyszłości  opiszę,  jeśli będę żył, dalszy ciąg mojego dramatu politycznego, który na tych kartkach tutaj rozwijałem ť.

     "[...]  Ostatni fragment dziennika, jaki przepisałem do mojego notesu, pochodzi z 14 kwietnia 1969 roku:"

     ŤW  "Czytelniku", gdzie odniosłem korektę, dowiedziałem się, że  wydawnictwo  zwleka  z  drukiem  książki  "Pomiędzy  plewą a manną". Istnieje obawa, że cenzura może nie puścić opowiadania o Rejtanie [...]ť

     "W  sześć  dni  później,  20  kwietnia 1969 roku, o godzinie czwartej nad ranem dopadła go choroba. Przez całe życie chorował na  serce,  ale  decydujący  cios  zadała  mu  zbyt długo i zbyt gwałtownie  burzona  krew.  Wylew  w mózgu poraził go częściowym paraliżem  (agrafia) i odebrał  mu mowę (afonia).

     Umieszczono  go  w  lecznicy  Ministerstwa  Zdrowia  (w tej dziedzinie korzystał jeszcze z uprawnień poselskich) na czwartym piętrze,  na  oddziale  neurologicznym. Męczył się tam przez dwa miesiące. Przyjaciele, którzy go odwiedzali, zgodnie stwierdzili, że   najstraszniejsze   było  to,    ten  strzęp  człowieka  - pół sparaliżowany,  o  zniekształconej  twarzy,  zdolny  tylko do nieartykułowanego   bełkotu   -   ani   na   chwilę  nie  tracił świadomości. Można to  było  poznać po jego oczach, po pewnych odruchach,   zrozumiałych 

dla  najbliższych  przyjaciół  i  dla  personelu  szpitalnego.  Zachował też częściową władzę w

nogach, dzięki  czemu  z  wielkim trudem i odpowiednią podpórką mógł się poruszać  po  szpitalnym  korytarzu.  To  było jego szczęściem i zdecydowało o dalszym ciągu.

     18  czerwca  l969  roku  -  w środku nocy - wydostał się ze swego  pokoju na korytarz i nadludzkim wysiłkiem, którego wprost pojąć nie mogli lekarze starający się później odtworzyć przebieg zdarzeń, dotarł do otwartych drzwi prowadzących na taras. Potem, podsunąwszy  się  pod  samą balustradę tarasu, podciągnął się na nią  i  z  czwartego  piętra runął na asfalt ulicy.  Zabił się na miejscu.

     Ludzie  dużo mówili o tej śmierci. Na ogół nie wątpiono, że to   było   samobójstwo.  Za    wersją  przemawiały  fakty,  a ostatecznie  potwierdziła je nieobecność na pogrzebie opiekuna i przyjaciela  Zawieyskiego,  Wielkiego  Prymasa  Polski,  który w sprawach  ochrony  życia  ludzkiego  -  tak  rodzącego  się, jak gasnącego - nie dopuszczał żadnych kompromisów.

 

Erich Maria Remarque:  Na Zachodzie bez zmian

 

     Opis konającego Niemca. Tkwił w leju po wybuchu, wołając coraz słabiej: "Dobijcie mnie", a koledzy, chociaż chcieli, nie mogli mu pomóc i dobić go, bo znajdowali się pod huraganowym ogniem Francuzów.

 

     Józef Białoskórski:  10 lat piekła w Legii Cudzoziemskiej

 

     "Arabowie  zniknęli.

     Nie   śmieliśmy   jednak    ruszyć   się  z  miejsca,  więc pogrzebaliśmy  trzech  zabitych  i  siedzieliśmy pożywiając się, czym  kto  miał.  Leżało między nami dwóch rannych, którzy padli zaraz  o  świcie  i przez cały dzień taplali się w kałużach krwi pod  palącym  słońcem,  nie opatrzeni i na wpół nieżywi. Męczyli się strasznie.

     Stanął  nad  nimi  porucznik,  popatrzył zasępiony, rękę im podał,  potem  wyjął rewolwer i pokazał, że będzie ich  dobijać. Nie  mogli  mówić,  ale mrugali oczyma, by jak najprędzej z nimi skończyć.

     I wtedy nastąpiła scena, której do końca życia nie zapomnę. Kompania  stanęła w czworoboku, padła komenda: "prezentuj broń", i  tak  staliśmy  patrząc,  jak  obaj  ranni  z przestrzelonymi piersiami  leżeli  spokojnie, wyciągnięci, nie jęcząc już nawet, tylko zamglonymi oczyma spoglądając w słońce.

     Porucznik zasalutował, potem przełożył broń z lewej ręki do prawej.  Huknęły  dwa strzały,  potem jeszcze dwa,  padła komenda: "do nogi broń", i koniec.

 

     Paul Johnson:  Historia Żydów

 

     Masada, niesamowita, wysoka na czterysta metrów skała, którą [...] Herod przekształcił w ogromną twierdzę. [...]  Kiedy wódz rzymski Silva ostatecznie zajął ją pod koniec roku 72 r. n. e., w  fortecy  było  960 powstańców i uchodźców: mężczyzn, kobiet i dzieci.  [...]  Jej  upadek  był nieunikniony i kiedy stało się to oczywiste,  Eleazar zmusił lub przekonał pozostałych obrońców do aktu  masowego  samobójstwa.  Ocalały  dwie  kobiety  i pięcioro dzieci,  kryjąc  się w jaskini. Fragmenty ubrań, sandały, kości, kompletne   szkielety,  kosze,  fragmenty  rzeczy  osobistych  - spiżarnie  pozostawiono  nienaruszone,  by dowieść Rzymianom, że masowe  samobójstwo nie było podyktowane głodem. Zaświadczają one o  pozbawionym  nadziei  męstwie  obrońców [...]. Pomiędzy znalezionymi skorupami  jest  coś,  co  wydaje się być losami rzucanymi przez ostatnich  dziesięciu,  by  zdecydować,  kto  ma  zabić  najpierw  resztę,   a   potem   siebie.   Obfite   świadectwa   nabożeństw odprawianych  w  synagodze   fortecy   i  fragmenty   czternastu  zwojów   ksiąg   biblijnych,   sekciarskich   i

apokryficznych wskazują, że był to  garnizon  bojących  się  Boga  wojowników, pozostających pod głębokim wpływem ogromnej mocy literatury żydowskiej.

 

Witold Gombrowicz:  Dzienniki 1957-61

 

     "Odwiedziłem  M.  w szpitalu - kona od wielu miesięcy, coraz gruntowniej, ale, jak mówią lekarze, będzie miał konania jeszcze na  dobrych  parę  tygodni.  Leżał bez ruchu, głowa na poduszce, zjadany  po  kawałeczku  przez śmierć, co dzień troszkę bardziej umarły. Czy, i jak bardzo, cierpiał?

     W   pokoju   było   też   kilku  żyjących  -  powiedziałbym asystentów,   bo    asystowali...   z   minami  zakłopotanymi  i nie wiedzącymi   co   począć,   oddzieleni   od  tego  męczennika przeświadczeniem, że nie ma rady i trzeba doczekać, aż wyciągnie kopyta.  "Żyje  się  samemu  i  umiera  samemu"  - myśl Pascala. Niezupełnie.  Żyje  się  jednak  w  gromadzie  i  jeden drugiemu dopomaga,  a  dopiero gdy śmierć zastuka człowiek widzi, że jest sam...  i  sam  na  sam...  jak te zwierzęta gasnące, od których stado oddala się w noc zimową. Dlaczego śmierć ludzka jest wciąż jeszcze,  jak  śmierć  zwierzęca?  Dlaczego  agonie nasze są tak samotne  i tak prymitywne? Dlaczego nie zdołaliście ucywilizować śmierci?

     Pomyśleć,  że  ta rzecz przerażająca, agonia, grasuje wśród nas  równie dzika, jak za pierwszych dni stworzenia. Niczego nie dokonano  z  tym  w  ciągu tysiącleci, nie tknięto tego dzikiego tabu!  Uprawiamy  telewizję  i używamy kołder elektrycznych, ale umieramy  dziko.  Zdarza się, że nieśmiała strzykawka lekarza po kryjomu  skróci  męki  zwiększonymi  dawkami  morfiny. Wstydliwy zabieg,  zbyt  drobny  jak  na olbrzymią powszechność umierania. Domagam  się  Domów  Śmierci,  gdzie  każdy miałby do dyspozycji nowoczesne  środki lekkiego zgonu. Gdzie można by umrzeć gładko, nie  rzucając  się  pod  pociąg,  lub wieszając na klamce. Gdzie człowiek   znużony,  zniszczony,  skończony,  mógłby  oddać  się przyjaznym  ramionom  specjalisty,  aby  mu  zapewniona  została śmierć bez tortury i hańby.

     Dlaczego nie - zapytuję - dlaczego nie? Kto wam broni ucywilizować  śmierć? Religie?   Ach,   ta   religia...  dziś zabraniająca  samobójstwa,  wczoraj  nie mniej gromko zakazująca środków  znieczulających...  przedwczoraj  zezwalająca na handel niewolników,  gnębiąca  Kopernika  i  Galileusza...  ten Kościół potępiający   z   hukiem  piorunowym,  a  wycofujący  się  potem dyskretnie,  po  cichu...  jakąż  macie  gwarancję,  że  za  lat kilkadziesiąt dzisiejsze potępienie samobójcy nie zmięknie i nie rozejdzie  się  nieznacznie po kościach? A póki co mamy umierać, jak  psy,  w  drgawkach  i  rzężeniach - cierpliwie mamy czekać,   ścieląc     drogę   powolną   milionami   konań   okropnych,   o   czym  pisze  się w nekrologach "po długich i ciężkich cierpieniach"? No nie, rachunek  za te "interpretacje" św. tekstów jest już za wysoki i za  krwawy,  i  lepiej aby Kościół wyrzekł się scholastyki, zbyt arbitralnie  wjeżdżającej  w  życie. Ostatecznie, jeśli wierzący katolicy  chcą  umierać ciężko - ich sprawa. Dlaczego jednak wy, ateiści,  lub  ludzie  tylko  luźnie  związani  z Kościołem, nie odważycie  się  na  coś  tak  prostego, jak zorganizowanie sobie śmierci? Co was peszy? Zrobiliście, co trzeba, aby bez trudności przeprowadzać   się   z   miejsca  na  miejsce,  gdy  zmieniacie mieszkanie,  ale  gdy  idzie  o  przeprowadzkę  na tamten świat, chcecie,  aby  to  odbywało  się po staremu, przedwieczną metodą zdychania?

     Jakież  mroczne  jest  to  niedołęstwo  wasze! Pomyśleć, iż każdy  z was wie doskonale: nikt z jego najbliższych nie wymknie się  konaniu,  chyba że spotka go nadzwyczajne szczęście śmierci nagłej  i  niespodziewanej; każdy zostanie stopniowo zniszczony, aż czasem oblicze jego stanie się nie do rozpoznania - i wiedząc o tym,  znając  ten  los  nieunikniony,  palcem  nie ruszycie, aby oszczędzić sobie męki. Czegoż się obawiacie? Że zbyt wielu ludzi umknie,  jeśli  zanadto uchylicie furtki? Pozwólcie umierać tym, co  śmierć  wybierają.  Nie zmuszajcie nikogo do życia niewygodą zgonu - to zbyt podłe.

     Szantaż,  zawarty  w  sztucznym  utrudnieniu  śmierci, jest świństwem,  naruszającym najcenniejszą  wolność człowieczą. Gdyż moja najwyższa wolność polega na tym, iż w każdej sekundzie mogę postawić  sobie  hamletowskie  pytanie  "być, albo nie być?" - i swobodnie  na  nie  odpowiedzieć.  To  życie,  na które zostałem skazany,  może  mnie  zdeptać  i zhańbić z  okrucieństwem bestii dzikiej, ale jest we mnie jedno wspaniałe i suwerenne urządzenie - że mogę sam siebie pozbawić życia. Jeśli zechcę, mogę nie żyć. Nie  prosiłem  się na świat, ale przynajmniej pozostaje mi prawo odejścia... i to jest fundament mojej wolności. A także godności (bo  żyć  z godnością znaczy żyć dobrowolnie). Ale fundamentalne prawo  ludzkie do śmierci, z tych co to powinny być zamieszczone w  konstytucji, uległo stopniowej a nieznacznej konfiskacie - na wszelki   wypadek   urządziliście   to   tak,   aby   było   jak najtrudniej...  i  jak  najstraszniej...  aby  było  trudniej  i straszniej,  niż  być powinno przy obecnym poziomie techniki. To nie  tylko  wyraża  waszą  ślepą  afirmację  życia,  w skali już zupełnie   zwierzęcej   -   to  przede  wszystkim  jest  wyrazem niesamowitej  gruboskórności waszej,  gdy  idzie o ból, którego jeszcze  nie  doświadczacie,  o  agonię,  która jeszcze nie jest waszą  - to ta głupia lekkomyślność, z jaką się znosi umieranie, póki  ono jest jeszcze cudzym umieraniem. Te wszystkie względy i względziki - dogmatyczne, nacjonalistyczne, życiowo-praktyczne - cała  ta teoria, cała ta praktyka, roztacza się jak ogon pawi... z dala od śmierci. Jak najdalej."

 

     R.D.:  Wymienił  Pan  szereg  wypowiedzi  różnych  osób. Są wstrząsające.  Zwłaszcza  gdy  wysłuchałem  ich,  że tak powiem, hurtem.

     Myślę  jednak,  że  na Pańskich poglądach musiały zaważyć w pierwszym rzędzie osobiste przeżycia i doznania.

 

     A.R.:  To  prawda.  Wypowiedzi  innych osób, docierające do mnie  w sytuacji, gdy leżałem wygodnie w łóżku z książką w ręku, nie miały tej mocy sprawczej, co przeżycia bezpośrednie.

     Opowiem  Panu  o  kilku z nich, ograniczając się do przeżyć związanych   z   eutanazją;   przypadki  autoeutanazji  osób  mi znajomych lub nawet bliskich pominę, choć było ich kilkanaście.    Zacznę   jednak   od  wspomnień  o  własnych  lękach  przed cierpieniem.  Gdy  byłem  kilkunastolatkiem,  znałem  cierpienie niemal  wyłącznie  z  literatury  oraz  z  obrazów   oglądanych  w  kościołach   (freski  i  obrazy  olejne  piekła  i  dręczonych  okrutnie

męczenników,  co  krok  wizerunki  nagiego Ukrzyżowanego) oraz z pospolitych  w  ówczesnym  Wilnie  widoków  dręczenia  zwierząt, zwłaszcza  koni  i  psów.  Cierpienie  wydawało  mi  się  często zasłużone  albo  zbawcze,  uszlachetniające,  lub  nieważne,  bo dotyczące  zwierząt.  A przede wszystkim było ono cudze. Dopiero gdy  przyszła  wojna, w której sam wziąłem udział, służąc w roku trzydziestym dziewiątym w artylerii zmotoryzowanej, uświadomiłem sobie, że mogę z niej wyjść ślepy  lub z flakami na wierzchu.

Lęk nie  opuszczał  mnie  do  chwili,  gdy  mój  żołnierz  znalazł w opustoszałym  magazynie  nowiutkiego visa i podarował mi go. Ten fakt  od  razu  zrobił  ze  mnie  "gieroja". Wiedziałem,  że albo przeżyję,  albo  się  zabiję,  unikając  koszmaru  związanego  z cierpieniem,  które  jest, moim zdaniem, złem absolutnym. Żadnym tam "darem cierpienia".

 

     Podobne   samopoczucie   obserwowałem   u  pewnej  Żydówki, przyjaciółki  moich  rodziców. Była ich uczennicą w czasach, gdy mieli  prywatne  gimnazjum żeńskie w Przemyślu. Podczas okupacji mieszkała  w  Warszawie  po  stronie  aryjskiej.  Wpadając  do rodziców mówiła zwykle ze śmiechem: "Mnie Niemcy żywej nie wezmą na  mydło",  i  wskazywała  na  swoją  torebkę,  w której nosiła ampułkę z trucizną.

 

     A teraz o moich doświadczeniach związanych z eutanazją.

 

     W  okupowanej  Warszawie dostał się w ręce gestapo mój wuj, Jan  Dybowski,  aktywny  działacz polskiego państwa podziemnego, oraz  jego  żona. Chory na cukrzycę wuj wkrótce już nie żył, ale jego  żona - zdrowa, w sile wieku kobieta - mogła znieść dużo. Z więzienia  na  Pawiaku  dotarła  do naszej rodziny wiadomość, że ciotka  Wiktoria,  straszliwie  skatowana,  cierpi  nieludzko, a pożyć   może   jeszcze  długo.  "Trzeba  pomóc  ciotce  umrzeć" - powiedziała  mi  siostra. Od znajomej chemiczki dostałem cyjanek potasu,  który przemycono na Pawiak. Ciocia umierała kilkanaście sekund. Ustały jej cierpienia. Akceptuję to, co wtedy zrobiłem.

 

     Pewne inne swoje doświadczenie okupacyjne opisałem kiedyś w opowiadaniu pt.: "Na stos!" Przytoczę jego fragmenty:

"Pod  koniec  dnia pognali nas do kościła św. Stanisława na Woli.  Kościół  zapełniali  sami mężczyźni, siedzieli i leżeli gdzie popadło.  Niektórzy  brudni  i  pokrwawieni...  Położyłem  się w pobliżu  wejścia.  W  pewnej chwili weszło kilku Niemców, którzy zaczęli  rozglądać się po leżących. Przez głowę przemknęła myśl: biorą  zakładników.  Podkuliłem  nogi, ręką zasłoniłem twarz. Po chwili  poczułem  uderzenie  butem  w  plecy i usłyszałem "Auf!". Kilkunastu  z nas wyprowadzili na zewnątrz kościoła i podzielili na  czwórki. Odetchnąłem; zrozumiałem, że pogonią nas do jakiejś roboty.  Przy  ogrodzeniu  kościoła  leżało  sporo porozbijanych mebli  i  stał  kanister.  Pewnie  z  tych  przygotowanych przez powstańców  z zamiarem oblewania czołgów. Kazali nam zrobić duży stos,  pokropić benzyną i podpalić. Potem zaprowadzili nas nieco dalej,  gdzie leżało wiele trupów mężczyzn i kobiet poukładanych pokotem  i  kazali  je nosić na płonący stos. W pewnym momencie, gdy  nieśliśmy  jakiegoś  mężczyznę,  ten poruszył się i jęknął. Upuściliśmy  go  na  ziemię.  Podszedł  jeden  z pilnujących nas żołnierzy,  zawołał  "Scheisse!" i cofnął się. Wtedy zbliżył się drugi  i  skierował  karabin  w  pierś  leżącego. Huknął strzał. Ponagleni rzuciliśmy drgające ciało na stos."

 

     Po raz ostatni spotkałem się z eutanazją,  gdy byłem  już stary,  a więc  wtedy gdy się już kiepsko widzi i słyszy, ale mocniej przeżywa, bo przybywa czasu na rozmyślania.

Miałem   sąsiada,  z  którym  się lubiliśmy.  Łączyły  nas wspomnienia podobnych przeżyć, zbliżone poglądy, podobne sympatie i nienawiści. Kiedyś nadeszły dla niego złe czasy. Zaczął tracić władzę   w  rękach.  Lekarze,  masażysta,  cudowny  zielarz - nie znaleźli  na to rady. Poprzeczka przyspawana do klucza przestała ułatwiać otwieranie zamka.  Potem nie był już w stanie  zapiąć  guzików u spodni. Wiedział, że czekają go rzeczy jeszcze gorsze. Fizycznie nie cierpiał. Dużo czytał.

     Przestał  mnie  odwiedzać.  Kiedyś, gdy zaszedłem do niego, spytał czy nie mógłbym mu pomóc... Znał moje heretyckie poglądy. Odpowiedziałem, że mogę pożyczyć mu książki.

     Miał  żonę,  a w mieście jeszcze siostrę i zamężną córkę. Kiedyś żona  poszła  do szpitala na operację. Siostra przychodziła codziennie około południe. Pewnego dnia znalazła go na   podłodze.   Pogotowie,  szpital,  płukanie  żołądka.  Facet  kłopotliwy,  nie   mogący   się  sam  obsłużyć.  Podrzucili  go szpitalowi psychiatrycznemu.

     Dopiero  wtedy  sumienie  mnie  ruszyło:  poszedłem, aby go stamtąd  wydostać.  Żeby już zdychał w swoim mieszkaniu, a nie z wariatami.  Tylko na to się zdobyłem, bo to, mówiąc bez ogródek, niewiele mnie kosztowało.

 

     R.D.:    Słynny    francuski    lekarz,    onkolog,    Leon Schwartzenberg,  twierdzi,  że  lekarz,  który przyjmuje postawę wyczekującą   ze   strachu  przed  obowiązującym  prawem,  przed czekającym go – zgodnie z wyznawanymi poglądami religijnymi – potępieniem, albo  po prostu z niechęci do angażowania się, jest tchórzem lub hipokrytą. Czy podziela Pan ten pogląd?

 

    A.R.:  Tak,  podzielam.  Ale  łatwo wcielić się w rolę adwokata  takiego tchórza i hipokryty. Wszak wszyscy zachowujemy się  podobnie.  Prawie  nie  ma  takich, którzy zaryzykują swoją pozycję,  karierę,  szacunek otoczenia po to, by skrócić czyjąś mękę.  Ludzkie  duszyczki    niewielkie. Robiono próby z lalką wielkości  człowieka  kładzioną  na  skraju drogi. Osiemnastu na dwudziestu  dodawało  gazu,  zamiast  się  zatrzymać  obok  tego pozorowanego nieboszczyka czy umierającego.

     Wiem,  do  czego  aluzją  było to ostatnie Pańskie pytanie. Znajduję się w  sytuacji,  w  której  można sobie pozwolić na szczerą odpowiedź.  Nie  jestem  chrześcijaninem.  Jezus (wbrew poglądom starotestamentowym)  mówił,  że  bliźnimi są wszyscy ludzie i że wszystkich  ich  należy  kochać jak siebie samego. Nawet wrogów? Wyznaję,  że  nie  stać  mnie  na  to.  Sam  zabijałem. Niektórzy ludzie są  mi  obojętni,  a inni tak wstrętni, że jestem zadowolony dowiadując się, że szlag ich trafił. I są tacy, których lubię, nawet kocham.  Na  ogół,  co  prawda,    to  już  dzisiaj  tylko ich wyobrażenia. A poza tym siebie kocham bardziej niż tych, których uznaję  za  bliźnich.  Gdy  trzeba  coś zrobić, ryzykując własną skórę,  nie biorę w tym udziału. Kiedy byłem młodszy, robiłem to czasem dla sportu lub na złość swoim wrogom.

     Wróćmy  na  chwilę  do  sprawy mego sąsiada. Wiedziałem, że jeżeli odkryją, iż go uśmierciłem lub pomogłem mu umrzeć, znajdę się w sądzie. A jeśli powołam się na swoje poglądy lub przytoczę sędziemu   słowa   Chrystusa:  "Nie  sądźcie,  abyście  nie  byli sądzeni",  trafię  do  szpitala wariatów - tam, gdzie trafił mój sąsiad, gdy nie powiodła się jego próba autoeutanazji.

 

     R.D.:   W   Polsce   daje   się   obecnie  zauważyć  wzrost zainteresowania eutanazją. Czym Pan to tłumaczy?

 

     A.R.:  Cóż,  wszystko płynie. Minęły czasy, gdy niedoszłych samobójców  karano  śmiercią w majestacie prawa; czasy, kiedy mego  wuja, lekarza, Andrzeja Domaszewicza, który  mając lat 70 dokonał  autoeutanazji  (było  to  na  Litwie,  w Poniewieżu, w 1935 roku),

pochowano  pod  płotem  cmentarnym,  w tzw. nie poświęconej ziemi (cmentarze były wówczas na Litwie we władaniu kleru).

     Czas  płynie. Do świadomości Polaków docierają wieści nie z zaświatów,  ale z Francji, Holandii,  Niemiec, Australii i Stanów Zjednoczonych,  gdzie  poglądy  na  eutanazję  ulegają zmianie. Sam jestem   od   kilkunastu   lat   członkiem  dwóch  zagranicznych towarzystw, które walczą o prawo człowieka do godnej śmierci. We Francji - Association pour le Droit de Mourir dans la Dignité. W Niemczech - Deutsche Gesellschaft für Humanes Sterben.

 

     R.D.: Informacje dotyczące omawianych tu zjawisk pojawiają się w telewizji, radiu  i  prasie  polskiej.  Problem eutanazji bywa też poruszany podczas dyskusji organizowanych na wyższych uczelniach.

 

     A.R.:  Tak,  byłem  wiosną. tego roku na jednym z takich zebrań, w pewnej  akademii  medycznej.  Wzięli  w  nim udział filozofowie, lekarze,  prawnicy,  teologowie.  Lekarze,  z  jednym wyjątkiem, opowiadali się przeciwko eutanazji: powoływali się na autorytety i  kodeksy. Autorytety przemilczę, mają na  nie  monopol  zindoktrynowani  głupcy i hipokryci. Pobielane groby pełne nieczystości - jak tych ostatnich nazwał Jezus.

     Co  się  tyczy  kodeksów,  jest  ich  wiele. Spośród tych, w których znajdują się przepisy dotyczące uśmiercania wymienię kilka znanych w Polsce przynajmniej z tytułu: kodeks Hammurabiego,   Mojżesza,   Hipokratesa,  Justyniana,  Mahometa, Napoleona, Boziewicza (tzw. honorowy).

     Lekarze  na  owym zebraniu powoływali się dość wybiórczo na dwa  kodeksy.  Z  kodeksu  Mojżesza przytaczali wpleciony w jego księgi dekalogowy zakaz zabijania, pomijając dziesiątki miejsc, w których nakazuje się zabijać - wprost lub pośrednio. Cytowali   z   namaszczeniem   fragmenty   kodeksu  Hipokratesa, pomijając  fakt,    "Hipokrates  sądził, że mózg jest rodzajem nieczułej  i  zimnej  gąbki, której jedyną rolą jest wydzielanie śluzu,  mającego  ochładzać  gorące  serce"  (Hoimar v. Ditfurth, Duch nie spadł   z   nieba).   Z  przysięgi  Hipokratesa  nie  zacytowali fragmentu,  w  którym  zobowiązywał  się on: "Stanowczo nie będę wykonywał  wycięcia  chorym  na  kamień".  A  ja  cieszę się, że operujący  mnie  na  kamień  chirurdzy  zlekceważyli  to,  na co przysięgali.

     Rozumiem   jednak   wielu  polskich  lekarzy  zwalczających eutanazję. Dla filozofów, prawników, teologów są to (jak w bajce Jachowicza) tylko słowne igraszki, lekarzom zaś chodzi o życie - o życie zawodowe, zagrożone przez rozpowszechniane obecnie poglądy i nawyki myślowe.

 

     R.D.: Jeszcze jedno pytanie. Zdefiniował Pan eutanazję jako uśmiercenie  człowieka przez człowieka dla dobra uśmiercanego. A przecież  bywa i tak, że ułan nie żałuje naboju dla swego konia, gdy ten złamie nogę. Czy to także forma eutanazji?

 

     A.R.:  Tak,  oczywiście.  Ograniczyłem  się  w  rozmowie  o eutanazji  tylko  do  gatunku ludzkiego, aby ułatwić myślenie na ten  temat.  Sądzę jednak, że jakościowo nic się nie zmieni, gdy zastąpimy gatunek ludzki zbiorem  ludzi i zwierząt. Nastąpi  natomiast zmiana ilościowa w stosunku liczby eutanastów do  liczby  matadorów: będzie on praktycznie równy zeru, nie zaś jak  oceniłem  poprzednio,  jednej  stutysięcznej.  Muszę wyznać, że sam ze smakiem zjadam soczysty befsztyk z cebulką...

 

R.D. Wobec tego teraz ja zacytuję Panu fragment z Dziennika Witolda Gomrowicza.

     "Wczoraj  wieczorem przyjechał sąsiad, Tadeusz Czerwiński, i zaczął  z miejsca coś opowiadać, ale niedobrze wsłuchaliśmy się, powoli  tylko  zaczęło  się zarysowywać... Charty Dusia  (w  końcu  zrozumieliśmy)  pognały na pole Garania  i  rzuciły  się na świnię. Garanio, 

wypadłszy z dubeltówką, zabił jednego charta, drugiego postrzelił  -  reszta uciekła. Podaję tylko sedno relacji, która była obfita w rozgałęzienia, jak drzewo.

     Duś wypadł z latarką na ganek, a żółtawe charty, jak zawsze powstały  na  jego  widok i otoczyły go. Ich pokorna miłość jest wzruszająca. Ale było ich tylko pięć - brakowało Stepa i jednego młodego, po Saecie.

     Rozpłakała się trzynastoletnia Andrea. Nad wszystkim jednak zapanowało rozżalenie Dusia, wznoszące się jak śpiew Izoldy - on za  Stepa  oddałby  najukochańsze  konie. Miał twarz złamaną - i była to twarz w dziwny sposób osłabiona, jakby małego dziecka - osłabiona  może  nikłością  tej  rozpaczy, z powodu psa tylko... dla której nie mógł domagać się od nas pełnego uznania.

     Wydobył  rewolwer z szuflady - dosiadł konia - galop porwał go w noc - my czekaliśmy, zaniepokojeni i bezradni wobec gniewu, który  przepadł  na polach, uniesiony koniem. Czy zabije Garania za  zabicie psa? No, tak źle się nie skończyło. Duś, dojechawszy do estancji Garania i ujrzawszy jego psy chciał strzelać do nich - ale wypadł  estanciero  i  jął  przepraszać, tłumaczyć, że działał w obronie maciory, którą psy zagryzłyby na śmierć.  Więc  gniew  odszedł  biednego  Dusia i pozostała tylko żałoba  po  psie  najwierniejszym. -   Dlaczego pan mi to zrobił? - pytał.  Przecież  byłem zawsze dobrym sąsiadem. Odjechał. Zaczął szukać  po nocy ciała. Znalazł. Okazało się, że Step był jeszcze żywy.  Zaszyty  w  krzakach,  zdychał.  Przywieziono  go na tych dziwnych  sankach,  którymi  tutaj  jeździ  się po ziemi, jak po śniegu.

     Duś, Jacek Dębicki, panna Jeanne i ja poszliśmy do stajni - tam  leżał  pies dyszący i wstrząsany drgawkami. Narada: skrócić mu  męczarnie?  Męczarnie  były  przeraźliwe  -  i  był  w  nich zamknięty, nam niedostępny, na osobności, sam.

     Scena,  która mnie zaniepokoiła: noc, ta stajnia, my prawie po ciemku nad rozpętanym diabelstwem bólu. W naszych rękach było natychmiastowe zakończenie tego... Wystarczyłoby strzelić. Czy strzelimy?   My,   cztery  istoty  ludzkie  "z  innego  świata", wyższego,  cztery  demony z anty-natury, cztery anty-psy. Jedyne co nas łączyło z tym stworzeniem, to zrozumienie bólu - ten smak znaliśmy.

     Czy  skrócić  męki?  Głosowanie.  Ale  to  wymaga  bardziej szczegółowego omówienia.

     Pierwszy anty-pies. Panna Jeanne. Urodziwa, lat 20, rodzice jej - multimilionerzy, przerzucana z Paryża do Rzymu, z Rzymu do Londynu,  do   Stanów,  statkami,  aeroplanami,  pierwszorzędne szkoły,  luksusowe instytuty, wciąż zmieniane, z których nic nie wyniosła  oprócz  pięciu  języków,  którymi  mówi jak własnym. W jakim  języku myśli? Luksusowa - i komunistka - bo luksusowa - a więc  z  nadmiaru,  z przesytu... Trzeźwa, energiczna, dzielna - nowoczesna  i  ateistka.  Widząc ją przed tym psem uprzytomniłem sobie,   że   przecież   sprawiedliwość   komunistyczna,  jak  i katolicka,  nie  obejmuje  zwierząt. I dla tej doktryny ludzkość kończy  się  na  człowieku.  Zabrania  wyzysku  człowieka  przez człowieka  -  zgadza  się  na  wyzysk  zwierzęcia.  Co,  dodajmy nawiasowo,  nie  bardzo  jest  zrozumiałe.  Nie jest w porządku. Gdyż,   jeśli   religia  wyrzuca  zwierzęta  na  margines,  jako bezduszne,  dla materializmu nie ma zasadniczej różnicy pomiędzy cierpiącą  materią  a  materią  ludzką... Jakże tedy zachowa się wobec  psa  cierpiącego  panna  Jeanne  -  gdy  jej wyrozumowana moralność nie ma tu nic do powiedzenia? Co pocznie?

     Zrobiła   z   siebie  kobietę!  Dziwne...  w  mgnieniu  oka rozebrała  się... nie tyle z komunizmu,  ale  i  z  człowieczeństwa. Przemieniła  się  w  kobietę  -  schroniła  się w płeć..., cóż  za nagła  erupcja  seksualizmu  w  sferę bólu,  jakby  płeć  mogła  coś  poradzić  na  ból... 

stała  się  kobietą, czyli miłością, czyli miłosierdziem,   czyli  litością.  Nachyliła   się  nad  psem  z czułością  matczyną.  Czyżby,  jako  kobieta, mogła więcej wobec cierpienia, niż jako człowiek? Czy też pogrążyła się w płeć, aby wymknąć się własnemu człowieczeństwu?

     Gdy  jednak stała się kobietą, śmierć wydała się jej gorsza od  bólu.  Zaczęła kochać tego psa okrutnie - domagając się jego życia  choćby  za  cenę  jego  bólu.  -  Nie, nie - powiedziała, drżąca. - Nie zabijajcie go!

     Drugi  anty-pies  z wyższej, ludzkiej sfery. Jacek Dębicki. Katolik,  gorąco wierzący. Ale jego katolicyzm jest tutaj równie nie  do  użycia,  jak komunizm panny Jeanne. Bóg także nie ma tu nic do roboty. Nie ma zbawienia dla psa. Stąd moje wrażenie, jak gdyby  on  nachylając  się  nad psem uchylał się Bogu - on teraz jest  "wobec"  zwierzęcia,  to znaczy nie "wobec" Boga. Zupełnie inny rejestr jego istnienia. Jest "z psem", jak gdyby rezygnując z duszy nieśmiertelnej, zrównał się, utożsamił z nim w męczarni. I zgoła zwierzęca zgroza wobec bólu rośnie w nim - buntownicza i bluźniercza.  Co  widzę,  jednak?! Widzę (bo prawie to widziałem, choć  raczej "wiedziałem"), że w innym rejestrze nie wyzbywa się ani  na jotę godności ludzko-katolickiej, a zgroza przemienia mu się  tutaj  w litość... zalegalizowaną... cywilizowaną... dobrze wychowaną...  ach,  prawda, zapomniałem, że Bóg, sam bezwzględny dla  zwierząt,  zezwala,  aby  nad nimi litował się człowiek - a więc  jemu  wolno,  ma przecież aprobatur  Kościoła! Ale ludzkość,   którą   w   sobie   odnalazł,  nie  jest  braterskim stowarzyszeniem  się  ze  zwierzęciem,  ale  właśnie ludzkością, czyli odczuciem bólu psiego z wysoka, z dystansu owej duszy - i, zatem,   znów   zawiera   w  sobie  pierwiastek  lekceważenia  i okrucieństwa.  Decyzja,  którą  poweźmie, będzie chyba dyktowana trzema  względami:  przede  wszystkim,  współczuciem zwierzęcym, zgoła  dzikim, spontanicznym; po wtóre tą, już bardziej ludzką i uduchowioną kalkulacją, że życie psa, bezduszne, nie ma większej wagi;  po  trzecie  (myśl  bardziej  jeszcze  duchowa),  że  jak najprędzej  trzeba  skończyć  z sytuacją, która dla duszy i Boga jest nieco żenująca.

     - Zabijcie go - powiedział. - Nie wyliże się.

     Trzeci  anty-pies.  Ja.  Dla  mnie  nie  ma  żadnej wyższej instancji.  Nawet  psa  nie  ma.  Jest  tylko przede mną kawałek umęczonej  materii. Rzecz nieznośna. Nie mogę wytrzymać. Zdybany tą  męką  w  tej  stajni,  żądam żeby temu położono kres. Zabić! Zabić! Zatrzymać maszynę bólu! Niech tego nie będzie! Nic innego nie można zrobić, tylko to! Ale to możemy!

     Czwarty  anty-pies.  Duś.  Agronom,  dziedzic,  myśliwy, sportowiec,  koniarz i  charciarz. Pomiędzy nim a nami - zupełny rozdźwięk,  on  z  innej rzeczywistości. Nie lęka się bólu "jako takiego",   jak   ja.   Nie  rozgląda  się  za  sprawiedliwością   powszechną,   jak   ten  katolik  i  tamta  komunistka.  Odrzuca abstrakcje,  nie  chwyta  ich, nie chce. Istnieje pośród istot z krwi  i  kości,  jest  istotą  wśród istot, ciałem wśród ciał. W głębi  ducha  nie  wie,  co  to  równość.  Jest  panem. Psa tego pokochał,  więc  bez  skrupułu  skazałby  na  męki  czterdzieści milionów  mrówek i dziesięć tysięcy wielorybów... gdyby to mogło przynieść  psu  ulgę. Dla stworzenia bliskiego, które zna, gotów na wszelkie poświęcenie - ale nie chce znać wszystkiego, zadawać się  ze  wszystkim,  chce  pozostać  w kręgu swego ograniczonego odczuwania.  Woli  nie widzieć tego, co jest poza zasięgiem jego wzroku.  A  psa  pokochał  miłością pana  -  pokochał, gdyż jego uwielbił  pies  - kocha w nim to psie uwielbienie. A więc egoizm pana  i  władcy, arystokratyczne uczucie zrodzone z bezwzględnej wyższości  ludzkiej, natura cała jest dla niego, jemu ma służyć, on,  podporządkowując  sobie wszystkie poślednie   istnienia,    jest   rozdawcą   łask.   I   wydał   mi   się   najbardziej   "anty"  z    nas

wszystkich - w  tej  ciemnej  stajni,  nad  psem,  absolutny król stworzenia, głoszący: wszystko dla mnie.

     Ale  było to może najbardziej zgodne z naturą. I gdyby pies mógł rozumieć, jego zrozumiałby, nie nas.

     Z  delikatnością  bolejącej matki powiedział: - Poczekajmy. Może nie zdechnie.

     Drapieżna  miłość, przedłużająca męczarnię, żeby uratować - sobie - psa.

     Scena ta, jak z dramatu, nie byłaby tak natężona i nagląca, gdyby nie rzężenie i biegające za nami psie oczy."

 

     A.R.:  Tak.  Oto  wspaniały  przykład,  w  którym z czworga bohaterów dramatu dwaj okazali się eutanastami zwierząt, jeden - egoistą,  a  jeden... "miłosierną" kobietą. Wyszliśmy poza temat zawarty  w  tytule  naszej rozmowy, czyli eutanazję. W domyśle - eutanazję  ludzi.  Tak więc dzięki ułańskiemu koniowi ze złamaną nogą   i   gombrowiczowskiemu   psu  poznaliśmy  przypadki,  gdy dobroczynnie  uśmiercanymi  mają  być  koń  i pies. W ten sposób eutanazja sięgnęła zwierząt. Są to przypadki w praktyce ludzkich poczynań  niezwykle  rzadkie.  Podobnie  zresztą  jak  eutanazja ludzi.

     My  jednak  idźmy  dalej i skupmy swoją uwagę na matadorach, na matanastach zwierząt.  Zachęcam do tego nie po to, aby nas, ludzi skłonić do zmiany  wrodzonych  zachowań,  ale jedynie po to, aby uświadomić sobie chociaż na chwilę, na czym polega przynależność do gatunku homo sapiens.

     Pozostajemy  nieustannie członkami  klubów  myśliwskich, klientami  sklepów  mięsnych,   naukowymi wiwisekciarzami, tępicielami  szczurów  i  owadów, hodowcami różnych zwierząt dla swych  potrzeb cielesnych i psychicznych, chociaż niekiedy także śmiesznymi  hinduskimi mnichami omiatającymi przed sobą ścieżkę, by nie nadepnąć na mrówkę itd. itd. Okazuje się, że "dokonania" ludzkich  matanastów  na  zwierzętach    przeogromne.  Jesteśmy "panami"   zwierząt.   Ubój  jest  naszym  prawem  "naturalnym". Potwierdzają   to   fakty   oraz   święte  i  nie święte  księgi. Fascynujące wytwory ludzkiego umysłu.

 

     R.D.:  Pójdźmy  jednak  tym  tropem do końca kierując teraz naszą  uwagę  na  uśmiercanie  ludzi.  Otóż  i  w  tym przypadku "dokonania" ludzkich matanastów były i są ogromne. Takie świadome uśmiercania  ludzi przez ludzi, bo o tym procesie mowa (nazwijmy je podobnie jak i uśmiercania zwierząt przez ludzi - matanazją), towarzyszą  gatunkowi  homo  sapiens  od  jego  zarania po dzień dzisiejszy  i  nic  nie wskazuje na zaniknięcie owego procederu. Nawet  zawodowi  głosiciele  hasła  "nie zabijaj" biorą udział w matanazjach  lub nakłanianiu i podżeganiu do nich. Wystarczy, że ulokują się po "właściwej" (sprawiedliwej) stronie. To znaczy po stronie  aktualnie legalnego wymiaru sprawiedliwości, po stronie tzw.  sprawiedliwej  wojny,  po  stronie zwalczającej wszelkiego rodzaju  świętokradztwa  lub  w celu tzw. obrony koniecznej dotyczącej  osoby,  rodziny,  plemienia,  rodu, narodu, bóstwa, idei.. Takie sytuacje    wszystkim  znane,  że  nie  wspomnę na przykład, o wykorzystywaniu ludzi lub ludzkich tkanek dla celów kultowych.

 

     A.R.:  Przytoczę  przykładowo  sytuację  rozpowszechnioną w kręgu  kulturowym  pewnego  kraju  w  Południowej Ameryce, gdzie nienaruszalność  ogniska  domowego  jest obowiązująca. Podróżny, zanim  przekroczy  ogrodzenie  musi  klaskać  i wzywać tak długo gospodarza, aż ten wyjdzie z domu i zaprosi go na teren fazendy. Zbędne    napisy  w rodzaju "zły pies". Zabicie nie zaproszonego gościa   na   własnym  terenie  jest  usprawiedliwione,  a  więc  bezkarne.  Zadano  mi  kiedyś  następującą zagadkę. Upalną  nocą

śpi w  pokoju  na  parterze właściciel mieszkania. W pewnym momencie budzi  się  i  widzi zaglądającego  przez  otwarte  okno  mężczyznę.   Chwyta  za  broń  i  strzela.  Słyszy  upadek ciała za oknem. Co powinien  zrobić,  aby  uniknąć  kłopotów?  Odpowiedź:  wstać  i wciągnąć trupa do środka.

     Zreasumujmy nasze rozważania. Istnieją dwa obszary ludzkiej aktywności  polegające  na  uśmiercaniu.  Jeden  -  olbrzymi, to matanazja  ludzi i zwierząt, drugi - znikomy, to eutanazja ludzi i zwierząt.

 

     R.D.:  Czemu  przypisze  Pan tę ogromną liczbę dokonywanych przez  ludzi  matanazji (idącą corocznie w miliony w odniesieniu do   ludzi   i  w  miliardy  w  odniesieniu  do  zwierząt)  przy jednocześnie   znikomej,   sporadycznej   liczbie  eutanazji  na ludziach  i  zwierzętach,  dokonywanych  przez ludzi w tym samym okresie czasu?

 

     A.R.: Potędze egoizmu i słabości altruizmu pojmowanego jako przeciwieństwo egoizmu.

     Matanazja,  owo  egoistyczne  uśmiercanie  innych istot dla własnego  indywidualnego  dobra  lub  dla dobra "swoich", czyli  ludzi  należących  do  wspólnot uznawanych za swoje, jest postawą typową od tysiącleci dla ludzkiego gatunku (i nie tylko dla  niego).  Jest  naturalną, biologicznie wrodzoną, powszechną ludzką  potrzebą, pragnieniem ludzi, a wiec ich dobrem. Egoizm jest jedynie opisaniem, nazwaniem tego faktu.

     Co się tyczy eutanazji, czyli uśmiercania nie egoistycznego, altruistycznego,  to jest ona jeszcze obecnie postrzegana na ogół przez   ludzi   postronnych   jako  szokująca  anomalia  budząca sprzeciw.   Jako   swoiste  wynaturzenie  sprzeczne  ze  zdrowym instynktem   do   zachowania  życia  osobniczego,  wspólnotowego, gatunkowego, wyobrażeniowego. O tej anomalii najwygodniej nie mówić i nie myśleć. Albo nawet zaprzeczać jej istnieniu.

     A jakież irytujące emocje towarzyszą autoeutanazji. "Czegoś takiego   nie   powinno  się  tolerować!"  "Toć  to  samodzielne porzucenie nas!" "Wyobcował się!" "Zdradził nas!" "Co za despekt dla  nas!"  "To  wariat!" "Tchórz!" "Niech  nie  spoczywa na wieki pośród naszych nieboszczyków!"

     Nawet  ci,  którym  altruistyczne  uczucia  miłosierdzia  i litości  nie    obce,  kryją  się z nimi wobec potężnej presji egoistycznego   otoczenia,   w   przypadkach,   gdy  te  uczucia wykraczają   poza   granice   ich   własnej   wspólnoty,  i  ich partykularnych interesów.

     Któż  nie  zna  ceny,  jaką  w  naszym  kręgu cywilizacyjnym zapłacił  naczelny wyznawca totalnego altruizmu wobec wszystkich ludzi?

 

 

P O S Ł O W I E

 

Powyższy tekst można streścić następująco:

 

Tytuł  -  T A N A Z J A           -  "o uśmiercaniu".

Treść -  M A T A N A Z J A   -  "umarł na cudze życzenie",

                          E U T A N A Z J A    -  "umarł na własne życzenie".

 

 

1996-2001                                                                                                   Alfred Rachalski